Earthdawn

#1 2016-12-19 21:27:22

Mistrz Gry

Administrator

Zarejestrowany: 2011-01-17
Posty: 7419
Punktów :   20 

Świąteczna niespodzianka - Veritas Therae

Ponieważ zbliżają się święta postanowiłem wrócić do Marlowea i skończyć opowiadanie o nim. I tak też zrobiłem. Oto ono. Na końcu oczywiście zagadka. Odpowiedzi proszę przesyłać na mój email albo facebook. Czekam tydzień:

Veritas Therae

Pamiętał tamten dzień. Dzień przed swoją pierwszą poważną sprawą. Mistrz Konan Dojl od rana był jakiś nieswój. Chodził korytarzami akademii i mruczał coś pod nosem, miął skraj płaszcza w dłoni i przygryzał dolną wargę. Uczniowie schodzili mu z drogi – wszystkie trzy objawy świadczyły, że stary jest po prostu wściekły, a nikt nie chciał przecież dostać kilku rózeg, albo nawet wylecieć ze szkoły. Napięcie wzrastało, aż do obiadu. Wtedy, po skończonym posiłku Mistrz wstał, odsunął od siebie krzesło i otarłszy dokładnie usta powiedział:
- Dziś macie wolne popołudnie. Wykłady zostają odwołane. Możecie iść do miasta. Wszyscy poza tobą Marlowe. Ciebie chcę widzieć w moim gabinecie. Zaraz!
Młody t'skrang poczuł jak żołądek podchodzi mu do gardła, a właśnie zjedzony, pyszny śledź w dżemie śliwkowym, pod pierzynką ze śmietany, otoczony kulami młodziutkich cebulek, zaczyna wywijać w brzuchu hołubce. Wstał jednak grzecznie i skłoniwszy przed Konan Dojlem głowę, ruszył za starym do gabinetu wykładowcy. Przez całą drogę nie zamienili ani słowa i Marlowe czuł jak jego przerażenie narasta. Może nauczyciel dowiedział się o nielegalnych wypadach do miejskiego burdelu? Ale dlaczego nie ukarał pozostałych? Nie, musiało chodzić o coś innego. O coś poważniejszego.
- Usiądź – powiedział sucho mistrz i wskazał proste drewniane krzesło, jeden z nielicznych sprzętów jakie znajdowały się tej iście ascetycznej celi. Konan twierdził, że każdy zbędny przedmiot odciąga uwagę adepta od Prawdy, dlatego też zalecał uczniom pozbywanie się rodzinnych pamiątek i niepotrzebnych bibelotów. Ci jednak niezbyt chętnie stosowali się do tych rad – wiedzieli, że taka asceza to nie jedyna droga Poszukiwaczy. Byli bowiem i tacy, którzy nader chętnie gromadzili ziemskie dobra, twierdząc że ucieczka od świata nie ułatwia jego zrozumienia. Mimo że, wielu z nich było znanych i cenionych nawet poza Barsawią, nikt nie był tak sławny jak Konan Dojl.
- Przeczytaj – mistrz rzucił na biurku krótki list. Marlowe podniósł kartkę papieru i odczytał na głos:
- Przyjacielu, sprawy na Therze idą swoim tempem. Nie narzekam. Mam piękną willę, sporo złota i dobre widoki na przyszłość. Jest jednak coś co spędza sen z moich powiek. Ktoś dybie na moje życie. Dlatego też przypominam Ci o moim długu i proszę o pomoc. Wiem, że dzieli nas wiele mil, ale zrobię wszystko by dożyć chwili naszego spotkania. Wierzę, że twe talenty i przenikliwość pozwolą odnaleźć tego który mi zagraża. Do rychłego zobaczenia! Urluk Miażdżyręki.
- To mój druh, jeszcze z czasów wojny therańskiej – zaczął Mistrz – walczyliśmy po przeciwnych stronach, ale podczas jednego ze starć jego i moja bata zderzyły się i znoszone wiatrem rozbiły się wewnątrz dżungli Liaj. Przeżyliśmy tylko my. Gdybym trafił na kogoś innego pewnie nie byłoby mnie tutaj. Na szczęście Urluk był mądrym orkiem. Wiedział, że w dwójkę mamy większe szanse na wyrwanie się z tego zielonego piekła. Długie tygodnie przedzieraliśmy się przez las. Nie zliczę nawet ile razy jego umiejętności ocaliły mój marny żywot. Gdy się rozstawaliśmy obiecałem mu, odwdzięczyć się, gdy tylko będzie potrzebował moich talentów Poszukiwacza Prawdy. Myślałem, że już o mnie zapomniał a tymczasem.
- A zatem wyjeżdża mistrz na Therę? - wykrzyknął zaskoczony Marlowe.
- Ależ skąd głupcze! - syknął Konan – Nie mam sił na taką podróż. Nie te lata. Ale obietnicy dotrzymam. Poślę Urlukowi swego najlepszego ucznia.
- Gwizdona Złotego? - Marlowe aż zamachał ogonem z radości na myśl, że ten bubek i lizus zniknie na długo z akademii.
- Skądże. Nie wytrzymałby jednego dnia na Therze. Wysyłam ciebie!
T'skrang wstał.
- Mistrz raczy żartować, przecież ja nawet nie jestem Poszukiwaczem. Jeszcze rok nim będę mógł używać tego tytułu.
- Bzdura – prychnął Konan – Spotkałem kiedyś pewnego krasnoludzkiego Poszukiwacza imieniem Hercules. Nie kończył żadnej akademii, a był tak dobry jak ja!
- Ale przecież mówiliście, że... że dyscyplina i kręgi to jedno, a wiedza...
- Skądś muszę brać srebrniki na życie, prawda? - westchnął mistrz – Taka akademia to dobry interes. Zresztą proszę – wręczył t'skrangowi kawałek ozdobnie zapisanego pergaminu – wypisałem ci dyplom. Z dniem dzisiejszym skończyłeś Akademię ze stopniem bardzo dobrym.
- Dlaczego nie wzorowym? - spytał Marlowe uważnie studiując pergamin.
- Ocenę obniżyłem za nocne eskapady do domu publicznego.
T'skrang westchnął i skłonił się przed mistrzem.
- Jest jeszcze jeden problem.
- Jaki?
- Pieniądze. Nie stać mnie...
- Szkoła już zapłaciła za lot do Vivane. Pieniądze na dalszy odcinek trasy weźmiesz ze sobą. Weź jeszcze to – mistrz wręczył Marlowowi kawał zwiniętego płótna.
- Co to takiego?
- Płaszcz. Jest magiczny. Studiuj uważnie jego wzorzec, a będzie ci dobrze służył. Nazwałem go Płaszczem Wytchnienia. Czas podróży powinien ci wystarczyć, na zrozumienie dlaczego.
- Dziękuję, za to wyróżnienie Mistrzu – Marlowe nie posiadał się z radości. Zobaczy Vivane i Wielką Therę, poprowadzi swą pierwszą sprawę, zapewni sobie sławę i zazna przygód w dalekim świecie!
- Cała przyjemność po mojej stronie. Wierzę w ciebie. Poradzisz sobie nawet na Therze – powiedział na odchodne Konan Dojl.
- ...albo zginiesz – dodał cicho gdy Marlowe już zniknął za drzwiami.

***

- To była długa, choć pouczająca podróż – westchnął Marlowe kiwając się na fotelu pośród ksiąg.
- Ten płaszcz... - wszedł mu w zdanie Elssar.
- Tak, tak. Noszę go cały czas. Udało mi się do niego dostroić po tygodniu. Za wcześnie. Uwierzyłem w swoje umiejętności, wbiłem się w niepotrzebną dumę. Ale Thera bardzo szybko utarła mi nosa. Wszystko zaczęło się od...

***

Zawsze uważał, że miał w swoim życiu wiele szczęścia. Wyłonił się przecież, ze swego żywogłazu na Wielkiej Therze. Wiele z siedzib jego braci na całym świecie zostało splądrowanych i zniszczonych. Tutaj zaś było spokojnie i bezpiecznie. Nie ciągnęło go ani do przygód ani do podróży. Niektórzy z jego braci znikali na lata, opuszczali wyspę by powrócić z opowieściami o dalekich krainach i nieznanych ludach. On był inny. Lubił przesiadywać nad brzegiem morza i wpatrywać się w przestrzeń, czasem spacerował po mieście i uważnie obserwował życie Theran. Raz nawet popłynął do Sardes na kilka dni – ale to wszystko. Wielka Thera wystarczała. Z grzeczności wysłuchiwał opowieści podróżników swego gatunku, ale w głębi duszy uważał ich za dziwaków i podejrzanych. Czasem nawet gdy pozostali obsydianie reagowali entuzjastycznie na jakąś historię zdobywał się na udawany zachwyt, ale nic poza tym. Zazdrościł kamieniom tego, że mogły leżeć – dla niego każdy ruch był stratą czasu. Marazm i stagnacja zaś wydawały się stanem idealnym.
Po zakończeniu Pogromu uznano, że obsydianie również powinni włączyć w budowanie społeczności rozpoczął poszukiwanie pracy. Z początku najął się do ochrony okrętów. Trafił na „Śmigłego Węża” - niewielką fregatę kursującą pomiędzy Therą, a kontynentem. Kapitanem była tam pewien t'skrangijka, szybka i zwinna Wojowniczka, która marzyła o przygodach, ale jej Dom widział ją raczej w rutynowych rejsach przez morze niż w niebezpiecznych ekspedycjach. Początkowo wydawało mu się, że dobrze trafił, wszak piratów w pobliżu Thery nie widywano od setek lat. Zajął więc wyznaczone miejsce i czekał na wypłynięcie. Zrozumiał, że popełnił błąd gdy tylko okręt wypłynął z portu. Smutek, żal i jakiś wewnętrzny lęk ogarnęły jego umysł gdy tylko Thera zniknęła za horyzontem. Do końca rejsu nic się nie wydarzyło, ale dla niego sam widok przesuwającej się linii brzegowej był dostatecznie bolesny. W Sardes zszedł do portu, aby przekonać się, że nic nie było tam takie jak na Wielkiej Therze. I nie chodziło nawet o zaściankowość i powszechne ubóstwo – to nie miał dla niego żadnego znaczenia – zwyczajnie czuł się jak wyrwana z ziemi roślina. Chodził z marynarzami po innych bazarach, pił piwo w innych karczmach, oglądał inne domy – zniechęcenie rosło. Po powrocie odebrał wypłatę i wrócił do żywogłazu. Spędził w nim dwa lata.
Gdy wyłonił się po tym czasie, podjął ostateczną decyzję – nigdy nie opuści Wielkiej Thery. Następną pracę podjął więc w domu uciech „Wonna bruzda”. Siedział spokojnie na zapleczu i nasłuchiwał. Gdy było za głośno, wychodził go sali gościnnej. Z reguły jego zwalista sylwetka uspokajała co bardziej krewkich gości. Czasem jednak to nie pomagało. Chwytał więc wtedy delikwenta w pasie i zwyczajnie wyrzucał na ulicę. Polubił swoją pracę, miejsce było na tyle ekskluzywne, że do incydentów nie dochodziło często. Pracujące tam kobiety obdarzyły go sympatią, czuły się pod jego opieką bezpiecznie i pewnie. Niestety pewnego dnia, gdy przyszedł do pracy – zamiast pysznej fasady, ujrzał jedynie dymiące zgliszcza. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć czy pożar, który zniszczył „Wonną bruzdę” był dziełem przypadku czy aktem rozgrywki pomiędzy therańskimi domami. Poczucie straty było na tyle silne, że wrócił do żywogłazu i wyłonił się z niego po trzech latach.
Tym razem postanowił podjąć pracę na wyspie w miejscu znajdującym się pod jurysdykcją rządzących. Powiadomił o swym zamiarze braci, a ci po krótkiej dyskusji obiecali pomoc. Nie minął tydzień, a znaleziono mu robotę w porcie. Miał pracować w kordegardzie. Gdy tylko w doku pojawiał się okręt, on wyjmował kilka kodeksów i czekał. Podróżni podchodzili do niego i opowiadali się. Jeśli po imieniu podawali zwrot civis Theranus przepuszczał ich dalej gdy tylko znalazł takowe nazwisko w jednym z kodeksów. Gdy pojawiali się cudzoziemcy prosił o list polecający bądź zaproszenie. Jeśli go nie posiadali odsyłał ich na piętro. Nic więcej go nie interesowało. Prosta, zwyczajna, wspaniała praca.
Tego dnia czuł, że coś się wydarzy. Mimo pięknej pogody w powietrzu wisiało napięcie. Na Wielkiej Therze panował spokój, ale on kręcił się na kamiennym krześle niespokojny. Spokój miał być zmącony. Kilkakrotnie mylił się podczas poszukiwań w księgach i nie mógł odnaleźć prostych nazwisk – kolejka oczekujących wydłużała się. Kiedy stanął przed nim młody t'skrang, który przybył tu z Sardes, niepokój wzrósł. Popatrzył na przybysza uważnie – tamten świdrował go swoimi przenikliwymi oczyma.
- Czy posiada pan zaproszenie kogoś z urodzonych? - zapytał cofając się o krok.
- Ależ oczywiście! Proszę oto ono – obcy o twardym północnym akcencie wręczył mu kawałek papieru.
Obsydianin przebiegł oczyma tekst i nieco się uspokoił. Nazwisko obywatela było czytelne i dobrze mu znane. Ostatnio jego bracia wspominali coś o tym Theraninie. Na nieszczęście, nie mógł  przypomnieć sobie o co chodziło. Sięgnął po kodeks i zaczął szukać niejakiego Urluka. Po kilku minutach odnalazł odpowiednią partię tekstu... i zobaczył, że nazwisko zostało niedawno skreślone! Wtedy przypomniał sobie wszystko co mówiono pośród obsydian – Urluk został zamordowany, trwało śledztwo, ale sprawa w którą zamieszani byli czołowi arystokracji zdawała się beznadziejną!  Po raz pierwszy w swojej karierze sięgnął po umieszczony nad biurkiem dzwonek. Szarpnął nim tak mocno, że zerwał linkę.
Gdy strażnicy wyprowadzali związanego przybysza poczuł jak niepokój powoli ustępuje. Być może  jego lęk był przedwczesny.

***

Jeśli przełożeni strażników nie pojawiali się pierwszego dnia, sprawa była poważna – tak przynajmniej uczono w Akademii. Zawsze jednak istniała nadzieja, że więzień jest cenny, bo próbuje się go zmiękczyć za pomocą czasu, a nie ciosów pięści. Dlatego Marlowe siedząc w suchej i jasnej celi miał nadzieję, że cała sprawa przybierze pomyślny obrót. W końcu Mistrz nie miał powodów żeby go okłamać.
Oficer pojawił się następnego dnia po aresztowaniu. Marlowe z miejsca stracił dobry humor, zaraz za młodym gwardzistą w celi pojawił się odziany w długie, biały szaty elf. Jego niebieskie oczy rzucały uważne spojrzenie, niebieskich oczu, nie pozostawiało wątpliwości – mag sondował więźnia.
- Wdepnąłeś w niezłe bagno – odezwał się człowiek.
Poszukiwacz nie odpowiedział.
- Co łączy cię z Urlukiem?
- Zostałem przez niego zaproszony na Wielką Therę. Przedstawiłem odpowiednie dokumenty.
- Urluk nie żyje.
Marlowe skrzywił się nieznacznie. Potwierdzały się jego najgorsze przypuszczenia.
- A zatem wypuścicie mnie i pozwolicie wrócić do domu? - zapytał.
- Nie liczyłbym na to. Przynajmniej dopóki nie rozwiejesz naszych wątpliwości.
- Waszych?
- Cabini Istria – rzucił milczący jak do tej pory elf – Sprawa jest poważna.
Poszukiwacz zagwizdał przez zęby.
- No nie powiem. Jestem zaszczycony. Cóż sprawia, że tak zacna persona interesuje się takim pyłkiem?
Na twarzy elfa nie poruszył się nawet jeden mięsień.
- Tak się dziwnie składa, że ledwie zostałeś aresztowany, pod zarzutem morderstwa obywatela Urluka...
- Hola, hola jak niby miałem zamordować Urluka skoro... - przerwał mu Marlowe, ale nie zdołał skończyć zdania. Strażnik znalazł się tuż przy nim i jednym szybkim ciosem w brzuch posłał na ziemię.
- Ughhh... - jęknął t'skrang zwijając się z bólu – No tak teraz pojąłem. Dziękuję za wyjaśnienie.
Elf położył rękę na ramieniu gwardzisty i ruchem głowy wskazał drzwi. Żołnierz zasalutował i opuścił celę.
- Wybacz ten niezbyt miły początek – powiedział tonem, w którym nie było ani krzty współczucia – mamy jednak prawo podejrzewać, że masz coś wspólnego ze śmiercią tego zacnego arystokraty. Zjawiasz się bez zapowiedzi, nikomu tutaj nieznany, a do tego gdy umieszczamy cię w celi... - urwał nagle i wbił świdrujące spojrzenie w Poszukiwacza.
- Hej, hej jest tam kto? - Marlowe wstał i przesunął dłoń przed twarzą elfa – Mówi się do szanownej Cabini Istrii.
Elf nie zareagował. Milczenie trwało jeszcze chwilę nim zdecydował się kontynuować.
- A do tego gdy umieszczamy cię w celi, do Najwyższego Gubernatora wpływa kolejne zaproszenie dla ciebie. Tym razem od pana Barkasa.
- Mam się cieszyć czy trząść ze strachu?
- Raczej to drugie. Szanowny pan Barkas jest oskarżonym w sprawie.
- No to faktycznie wdepnąłem w bagno. Jesteś ręką, która mnie z niego wyciągnie panie Wielce-Poważny-Członku-Wielce-Poważnej-Organizacji?
- Gdyby to ode mnie zależało kazałbym cię wziąć na tortury i wszystko byś wyśpiewał. Ale Najwyższy Gubernator widzi tę sprawę inaczej – elf mówił spokojnie patrząc na ścianę ponad głową więźnia.
Marlowe odwrócił się i powiedział.
- Gratuluję ściano, ujął się za tobą władca Thery, jak wyjdziesz to powiedz mojemu ojcu że byłem dzielny.
Elf westchnął.
- Możemy porozmawiać poważnie?
- Możemy. Kiedy ściana wychodzi na wolność?
- Nadal mogę skazać cię na tortury.
- Mnie czy ścianę? Zgaduję, że mnie, bo ona jest dość twarda – kopnął w wystającą cegłę i przewrócił oczami udając ból – Cholera będzie się trzymała tygodniami nim wyciągnięcie z niej chociaż gram zaprawy murarskiej.
- Pan Barkas uważa, że twoje talenty mogą przydać się w naszej sprawie. Mimo braku ogłady, charakterystycznej dla twego nędznego pochodzenia, braku zrozumienia dla spraw poważnych i zupełnej nieznajomości Wielkiej Thery myślę, że może mieć nieco racji. Jeśli masz cokolwiek wspólnego z mordercą prędzej czy później się zdradzisz. A jeśli nie, to liczę na to, że będziesz kolejnym celem zabójcy – elf spróbował się uśmiechnąć, ale efekt przypominał raczej jakiś nerwowy tik.
- A to niby czemu?
- Poczuje się zagrożony gdy zajmiesz się sprawą zabójstwa Urluka.
- Skąd pomysł, że zamierzam to zrobić?
- Widzisz mój niemądry przyjacielu, my Theranie znany się na magii jak nikt inny. Poszukiwacze Prawdy to rzadkość nawet tutaj, ale te kilka minut rozmowy pozwoliły mi dowiedzieć się o waszej Dyscyplinie więcej niż planowałem. Nie porzucisz tej zagadki, bo wtedy cała magia w jaką wyposażyły cię Pasje, ucieknie niczym woda z dziurawej amfory.
- Cóż za poetyckie porównanie! Trubadur?
- Mylę się?
„Dobry jest” pomyślał Marlowe i pokręcił przecząco głową.
- Zatem zaczynajmy – powiedział i ruszył do wyjścia z celi.

***

- Urządził się nie ma co! – t'skrang zadarł głową, obserwując sufit w westybulu. Barwne malowidło przedstawiało bitwę pomiędzy flotą Thery, a jakiegoś bliżej nieznanego kraju. Walka toczyła się zarówno na morzu jak i w powietrzu. Malarz na pierwszym planie umieścił płonący therański okręt, który majestatycznie sunął ku szeregom wroga.
- Druga bitwa na morzu Selestryńskim. Początek jego błyskotliwej kariery – odpowiedział elf.
- Urluka?
- Nie. Najwyższego Gubernatora. Też bywam złośliwy.
- Pozostań lepiej przy magii. Lepiej ci wychodzi – odgryzł się Marlowe.
- Urluk był już wtedy oficerem. Flanka którą dowodził rozniosła pirackie skrzydło, co dało nam miażdżące zwycięstwo. Potem przeniesiono go do Barsawii gdzie już nie szło mu tak dobrze. Jego okręt został strącony, a sam Urluk uznany za zaginionego. Po kilku miesiącach jednak pojawił się w Vivane. Przesłuchaliśmy go i uznaliśmy za niewinnego. Z powodu problemów ze zdrowiem został zwolniony z wojska i wrócił na Wielką Therę. Zajął się pożyczkami na procent dla arystokratów. Wysokimi pożyczkami na wysoki procent.
- Sprawdziliście dłużników? - Marlowe wszedł do szerokiego korytarza i chciał przejść dalej ale elf przywołał go ruchem ręki.
- Tutaj znaleźliśmy ciało. Staraliśmy się nie zacierać śladów choć wszystko wydawało się jasne. Truciznę przyjął gdzieś wewnątrz. Musiała działać dość długo. Ork czołgał się do drzwi, co jakiś czas tracąc przytomność – wskazał na szeroką bruzdę rozciągającą się w środku wysypanego żółtym piaskiem korytarza. Rozbił przy tym kilka sprzętów, usiłując wstać. Zmarł w tym miejscu – elf zatrzymał się w tuż przy przejściu do westybulu.
Marlowe klęknął i przyjrzał się śladom.
- O czymś mi jednak nie mówisz. Panie... jak ci właściwie na imię?
- Ezzathriel Błękitny.
- Ładnie. To o czym zapomniałeś Ezzi?
- Ezzathrielu. O niczym.
- Czuję to w twoim głosie Ezzie. Z czymś się kryjesz – Marlowe rozrzucił trochę piasku – Raczej nie jesteś zabójcą, chociaż kto tam was wie. Zależy ci na rozwiązaniu sprawy więc te informacje nie dotyczą śledztwa. A przynajmniej tak ci się wydaje. No więc? Czy nie okazałem się na tyle dobry w te klocki, aby udzielić mi chociaż odrobinę zaufania?
- Niech ci będzie, chociaż faktycznie nie ma to związku ze śledztwem. Strażników wezwała służąca. Ci zaś posłali po Cabini Istrię, jak zwykle gdy ginie ktoś znaczny. Przybyłem ja i nasz stary Ksenomanta, troll imieniem Burłaj. Oceniliśmy sytuację i zbadaliśmy ciało. Nosiło znamiona otrucia. Czarne usta pokryte pianą, twarz naznaczona bólem i brak jakichkolwiek ran. Ślady na korytarzu wskazywały, że Urluk umierał co najmniej godzinę więc badanie ksenomanckie wydawało się bezpieczne.
- Ale nie było prawda Ezzie? - Marlowe wstał rozprostowując dłonie, tak że aż strzeliły palce.
- Nie było. Burłaj rzucił zaklęcie. Wszedł w umysł ofiary i umarł na moich oczach. Był już na to za stary. Wszyscy mu to powtarzaliśmy, ale on nie widział świata poza tropieniem zbrodniarzy i oszustów. Biedak.
- Śmierć na służbie. Wszyscy o niej marzymy.
- Nie kpij! - elf zaczynał tracić cierpliwość – Czy wy barbarzyńcy nawet w obliczu śmierci nie umiecie być poważni?
- My barbarzyńcy jesteśmy poważni całe życie. W każdej sekundzie. Aż do bólu. Ten Burłaj długo w tym pracował? Czym się zajmował?
- Morderstwami i oszustwami wśród arystokracji. Był dla nich bezwzględny. Dziesiątki posłał na śmierć, a setki na galery.
- Pewnie go kochali – pokręcił głową Marlowe i dodał:
- Pokaż mi akta podejrzanych.

***
Dopiero teraz dotarła do niego wielkość Thery. Była już noc, ciemny horyzont rozciągał się daleko daleko stąd, gdzie liczne wyspy morza Selestryńskiego. Dalej był brzeg kontynentu z gwarnym choć biednym Sardes, potem Vivane i wreszcie Barsawia. Wszystkie skryte teraz w nieprzeniknionym mroku. Wszystkie poza Therą. Dziesiątki magicznych lamp umieszczonych nad ulicami sprawiały, że na wyspie cały czas panował dzień. W porównaniu z fosforyzującym mchem znad jeziora Pyros, którym często wykładano ściany kaerów czy krasnoludzkich miast, światła Thery były niczym gwiazda przy świetliku. Marlowe szedł chłonął piękne utrzymane w czystości ulice, przyznając w duchu, że zaczyna rozumieć tutejszą dumę i pogardę dla wszystkiego co nietherańskie. Naraz w jego polu widzenia pojawił się chłopiec. Na oko miał może siedem lat i był rasy ludzkiej. Ciemna czupryna, sklejonych włosów opadała mu na czoło. Szata świeciła dziurami, a chłopak krył w niej lewą dziwnie uniesioną ku górze ręką. Najwyraźniej źle zrosła się po złamaniu czyniąc dzieciaka kaleką. Tak bardzo nie pasował do teherańskich wyznaczników piękna, że Marlowe aż przystanął. Chłopak zbliżył się i wyciągnął zdrową rękę prosząc o datek. Ezzathariel cofnął się o dwa kroki, krzywiąc z odrazy. „Dupek” pomyślał t’skrang sięgając po zwróconą mu przez strażników sakiewkę. Rozsunął rzemyk chcąc wybrać monetę i wtedy pozornie chora ręka chłopaka wystrzeliła ku niemu. Dzieciak dał nura pod ramię t’skranga chwycił w biegu mieszek i pobiegł ulicą w dół. Po kilkudziesięciu krokach widząc, że okradziony nie zamierza go ścigać, odwrócił się i krzyknął:
- Uważaj pan! Tu na Therze każdy kłamie! – po czym zniknął za najbliższym rogiem.
- I tak zamierzałem dać mu wszystko – powiedział Poszukiwacz widząc kpiące spojrzenie elfa – Powiedz mi lepiej skąd wzięliście podejrzanych. Służba?
- Nie posiadał – złośliwy uśmieszek nie schodził z twarzy przedstawiciela Srebrnego Konklawe – Ale po drugiej stronie ulicy mieszkał wyjątkowo wredny sąsiad. Pisywał donosy na wszystkich w dzielnicy. Prowadził też dokładne zapiski co do tego kto kogo i kiedy odwiedził. Mamy więc listę pięciu arystokratów jacy złożyli wizytę Urlukowi.
- A sąsiad?
- To szósty podejrzany.
Marlowe zapatrzył się w niebo.
- Jedno mi tu nie pasuje. Macie podejrzanych, zapewne ich przesłuchaliście. I… nic? Zupełnie?
- Nic.
- ??
- Kamienie Prawdy.
- Aha.
- Barbarzyńcy. Jak wy sobie radzicie bez wysokiej magii?
- Myślimy.
- Świetnie. Ale nadal nie wiesz czym są Kamienie Prawdy.
- Na całe szczęście za wszelką cenę chcesz mi o tym powiedzieć.
- Znasz zaklęcie „Badanie aury”?
- Owszem. Ma niewiele wspólnego z wysoką magią – Marlowe prychnął wzgardliwie.
- Co innego wplecenie tego czaru we wzorzec kamienia. Na stałe.
- Winszuję. Jaki jest efekt?
- Podejrzany kładzie dłoń na kamieniu, a my zadajemy pytanie. Jeśli podejrzany skłamie kamień zaświeci się na czerwono, jeśli powie prawdę na zielono.
- A jeśli podejrzany zostanie wyposażony w taką ilość amuletów…
- Kamień zaświeci się na biało – przerwał elf – Jeżeli mimo naszych próśb podejrzany przez trzy próby nie zniweluje swojej bariery magicznej zostanie aresztowany.
- Taki kamień nigdy się nie pomylił?
- Nigdy.
- Nie wierzę. To tylko narzędzie, nie zastąpi umysłu Dawcy Imion.
- Owszem. Ale jeszcze nigdy nas nie zawiodło.
- Nieźle. Jak mniemam chcesz mi powiedzieć, że wszyscy podejrzani na pytanie: „Czy zabiłeś szlachetnie urodzonego Urluka?” odpowiadali szczerze i odpowiedź owa brzmiała „Nie”.
- Owszem.
- Zatem jest ktoś jeszcze. Może ktoś wszedł tyłem? Może sąsiad kogoś przeoczył, może kogoś krył?
- To możliwe. Jeśli jednak tak się stało – to pewnie jest poza naszym zasięgiem. Przepytaliśmy strażników, przechodniów, pozostałych sąsiadów. Absolutnie nic.
Poszukiwacz zatrzymał się nagle obok ulicznej latarni. Szeroki prospekt krzyżował się tutaj z jeszcze większą ulicą. Tamta zaś biegła w stronę morza kończąc się u stóp wielkiego na dziesięć pięter, kamiennego sfinksa. T’skrang przez chwilę kontemplował zapierający dech w piersiach widok:
- Sfinks. Miecz nad waszymi głowami – rzucił sentencjonalnie.
- Tak powiadają.
- Powiadają. Ale ty znów nie mówisz wszystkiego – Marlowe gwałtownie odwrócił się od sfinksa. Ezzathriel drgnął wystraszony. T’skrang uśmiechnął się pod nosem.
- Na swój prosty, pozbawiony finezji i klasy sposób jesteś niezły w tym co robisz – przyznał elf.
- To komplement?
- Stwierdzenie faktu. Ale masz rację. Mieliśmy mały problem. Zaginął związany z tą sprawą śledczy.
- Nazywasz to małym problemem? To jaki będzie duży problem? Zatonięcie wyspy? Przesłuchiwał kogoś z podejrzanych?
- Aha. Pana Barkasa – elf ruszył przed siebie nie zwracając uwagi na Poszukiwacza.
- I?
- Przedstawił raport z pierwszego przesłuchania. Masz go w aktach. Nic szczególnego, uparł się jednak, że trzeba z Barkasem porozmawiać raz jeszcze. Dostał na to zgodę, ale w noc przed kolejnym przesłuchaniem po prostu zniknął. Wyszedł ze swojego domu i skierował się w stronę willi podejrzanego. Nigdy tam nie dotarł. Zgaduję, że pan Barkas będzie pierwszym którego przesłuchasz?
- Błąd. Będzie drugi. Umówisz mi spotkania.
- Nie jestem twoim umyślnym.
- Zamierzasz wiec utrudniać śledztwo?
Elf przez chwilę ważył w głowie wszystkie za i przeciw.
- Podaj listę wszystkich podejrzanych i godziny w których się do nich udasz – powiedział gdy zbliżyli się do karczmy „Pod okiem sfinksa”.
- Godziny? Raczej dni. Jeden podejrzany dziennie i winny dnia ostatniego.
- Twoja buta wyprzedza twoją przenikliwość o mile. Ale to dobrze – elf uśmiechnął się szczerze – tym większą radość sprawi mi wiadomość o twej porażce.
- Nie licz na nią.
Ezzathariel popatrzył na Marlowe’a tak jak ojciec patrzy na dziecko grzebiące we własnej kupie. Z mieszaniną obrzydzenia i politowania.
- W tej karczmie masz swój pokój. Wybraliśmy najmniejszy. Liczę na to, że jest zawszony.
- Wszy na Wielkiej Therze? – przesadnie zdziwił się Poszukiwacz – Ta wyspa zaczyna mnie rozczarowywać.

***

Jeśli to miał być mały i tani pokój, to Marlowe w jednej chwili gotów był zostawić Barsawię i zamieszkać na Therze. Obawiał się jednak, że nie stać byłoby go nawet na godzinę wypoczynku w tym przybytku. Pokój posiadał bowiem szerokie na trzy osoby łóżko, do tego rozpięty obok hamak (wielorasowość Wielkiej Thery była aż nazbyt widoczna), duży stół, kilka krzeseł oraz odgrodzone miejsce z szerokim lustrem, niewielkim źródełkiem wody różanej i prostym acz schludnym wychodkiem. Śniadania serwowano w sali na dole. Gwarne towarzystwo kupców i podróżników nie bardzo odpowiadało szukającemu spokoju t’skrangowi, ale nie miał wyboru. Spożył wiec szybko jajecznicę, przegryzł pajdą świeżego chleba, popił kubkiem wina i wyszedł na zewnątrz – opuszczając niezwykle interesującą rozmowę na temat tego czy lepiej inwestować w niewolników czy w orichalk.
Gdy tylko stanął na bruku ulicy poczuł jak miasto go przygniata. Karczma znajdowała się na wzgórzu, z którego mógł ogarnąć wzrokiem całą wyspę. Niestety gdyby zebrać w jednym miejscu wszystkie cuda architektoniczne Barsawii, mogłyby konkurować może z jedną dziesiątą Wielkiej Thery. Nie było wątpliwości, że miasto to było najpiękniejszym dziełem Dawców Imion jakie kiedykolwiek i gdziekolwiek powstało. T’skrang spojrzał w niebo – nieco dalej niż karczma w której się zatrzymał, unosił się olbrzymi budynek. Przypominająca wielki na kilka pięter płomień świecy siedziba Cabini Istria, była teraz pusta. Najbliższe zebranie Srebrnego Konklawe zaplanowano na za rok. Dla magów Thery nie miało to jednak znaczenia – budowla lewitowała nad wyspą pożerając wartą setki złotych monet energię. Nieco dalej znajdowała się siedziba rodu Krandów. Olbrzymi wielościan unosił się już nad wodą. Był przezroczysty – tak jakby chcieli pokazać, że oferowane przez nich magiczne usługi są przejrzyste dla każdego. Dom Jotyn zaś wręcz przeciwnie, był cały czarny, dodatkowo ściany udekorowano milionami srebrnych masek, które zmieniały wyraz twarzy od gniewu aż po radość. Wszystkie siedziby pozostałych ośmiu domów również unosiły się ponad zabudową miasta, przyprawiając t’skranga o ból głowy. Srebrny sześcian, którego ścianę wyłożono milionami monet symbolizował bogactwo domu Argenti, olbrzymie połączone dziesiątkami kładek i wiszących mostów ze sobą kule, wydrążone w środku niczym kopiec termitów to z kolei siedziba Carincich imperialnych kupców. Dalej Marlowe ujrzał najdziwniejszą z teherańskich posiadłości – dom Heindarich – dziwaczną konstrukcję, pełną olbrzymich kół zębatych, dziwni, przekładni i skomplikowanych mechanizmów. Wszystkie one wprawione w ruch, zmieniały swe miejsce, przeskakiwały, zatrzymywały się by po chwili znów ruszyć do niekończącej się gonitwy. Nad wszystkimi górowały olbrzymie kolumny sięgające obłoków. Nikt nie wiedział po co je wzniesiono, Dawcy Imion gubili się w domysłach. I właśnie wtedy gdy zmęczony wzrok t’skranga zatrzymał się na najdalszej z kolumn, do Poszukiwacza dotarło coś jeszcze. Thera nie była piękna! Każda z tych wspaniałych budowli oglądana z osobna zachwycała to fakt, ale razem były ohydne. Zupełnie do siebie nie pasowały! To była istota tej wyspy – każdy z rodów myślał tylko o własnej potędze. Jego członkowie tworzyli wspaniałe siedziby nie martwiąc się jednak zupełnie o wizerunek całej wyspy. A ta przytłaczała, przyginała do ziemi – budziła podziw, ale i strach połączony z przygnębieniem. W tym momencie Marlowe po raz pierwszy zatęsknił za pięknem i dzikością Barsawii.
Pokręcił głową i ruszył w dół – miał przed sobą pierwsze spotkanie. Zerknął w spis podejrzanych – Quirmin elf przedstawiciel domu Narlanth. Leciwy mag, był w Vivane podczas wojny z Barsawią. Tam miał poznać Urluka. Twierdził, że do domu ofiary przybył rano, aby powspominać stare czasy. Miał spędzić tam około piętnastu minut, co pokrywało się z zeznaniami sąsiada. „Dziwnie krótka pogawędka” pomyślał Marlowe, stając przed surową fasadą willi maga. Ogród przed wejściem pełen był wyschniętych żółtych traw i poskręcanych kikutów starych drzew.  Fasada widziana z bliska również sprawiała wrażenie zaniedbanej – łuszczył się tynk, fragmenty rzeźb poodpadały, a obrazu zupełnego rozpadu dopełniały brunatne zacieki. Przez chwile Poszukwacz zastanawiał się czy ktoś tu nadal mieszka. Wystarczyło jedno spojrzenie na ziemię – ślady wskazywały, że od wschodu słońca ścieżkę pokonało co najmniej kilka osób. Marlowe zapukał za pomocą zaśniedziałej kołatki w kształcie głowy trolla. Drzwi zaskrzypiały i po drugiej stronie pojawił się garbaty niewolnik. Człowiek ów był doskonałym odbiciem domu swojego pana – miał tylko jedno oko, ręce powykręcane przez artretyzm i jedną drewnianą nogę. Do tego nie mówił. Za pomocą prostych gestów wskazał Poszukiwaczowi siedzisko przy wejściu, sam zaś udał się po szerokich schodach na pierwsze piętro willi. Z niejakim zaskoczeniem Marlowe zauważył, że szata niewolnika była czysta i wykonana z najlepszego materiału. W Barsawii nie powstydziłby się jej nawet arystokrata. Kim był zatem pan tego domu? T’skrang rozejrzał się po przedsionku – wnętrze posiadłości było w stanie równie godnym pożałowania co fasada. Podarty dywan, skrzypiące schody, grube zasłony które wypłowiały tak bardzo, że nie sposób było odgadnąć jaki był ich pierwotny kolor i… kurz! Całe tony kurzu i pajęczyn. Zapach pleśni był niczym wisienka na torcie. Niewolnik wrócił po kilku minutach, ale jego szata była nadal czysta. Najwyraźniej pan tego domu ofiarował mu ubranie magiczne ubranie.  Mężczyzna zatrzymał się po zejściu ze schodów i wprawiając Marlowe’a w zdumienie wychrypiał:
- Proszę spocząć, pan zejdzie w miarę możliwości!
Poszukiwacz skinął głową i krzywiąc się nieznacznie zasiadł na najmniej zakurzonej z sof. Służący nie odchodził – stał i patrzył w drzwi. Podobny był teraz do jakiegoś niewydarzonego posągu – dzieła opętanego przez Horrora artysty. Marlowe westchnął i opuścił głowę. Mijały minuty, ale Quirmin nie raczył zaszczycić gościa swoją obecnością.
- Twój pan wita tak wszystkich gości czy tylko tych z wymiaru sprawiedliwości? – zapytał t’skrang.
- Proszę spocząć, pan zejdzie w miarę możliwości! – powiedział służący.
Poszukiwacz Prawdy uniósł brwi:
- Zaciąłeś się czy co?
- Proszę spocząć, pan zejdzie w miarę możliwości! – padła odpowiedź.
- Tośmy sobie pogawędzili.
- Proszę spocząć, pan zejdzie w miarę możliwości!
- Kurwa…
- Proszę spocząć, pan zejdzie w miarę możliwości!
Marlowe opadł na siedzisko i westchnął zrezygnowany. Pokręcił tylko głową i zaczął liczyć czas.
Doszedł do dziesięciu tysięcy gdy ciszę zniszczonej willi przerwało skrzypienie schodów. T’skrang uniósł wzrok – u wylotu schodów, na tle zasłony na poły zerwanej zasłony stał wysoki przybrany w czerń elf. Jego blada, pokryta zmarszczkami twarz świeciła w mroku niczym magiczny kryształ. Gospodarz bo to prawdopodobnie jego miał przed oczyma Marlowe, był stary i wychudzony. Gdyby nie prosta szata i fizyczna postać Poszukiwacz przysiągłby, że ma przed sobą Dis. Wstał gdy elf począł powoli zsuwać się na dół. Lewitował kilkanaście centymetrów nad ziemię i powoli wręcz z namaszczeniem ściągając warstwę kurzu z chybotliwej barierki zlatywał ku swemu gościowi.
- Deski przegniły? – zapytał Marlowe gdy tamten wylądował.
- Słucham?
- Deski przegniły i boi się pan chodzić po schodach?
Mag zmilczał złośliwą uwagę. Spojrzał wymownie na gościa, niczym na karalucha chwile przed rozgnieceniem go czubkiem buta.
- Po co pan przyszedł? Rozmawiałem już z Ezzathrielem…
- Widać Ezzie nie uwierzył w pańskie wyjaśnienia – Marlowe machnął przed twarzą maga pismem, w którym elf udzielał mu wszelkich uprawnień przysługujących teherańskiemu urzędnikowi – Przejdźmy do rzeczy, o czym rozmawiał pan z denatem?
- Już mówiłem…
- Gówno mnie obchodzi co mówiłeś! Chcę wiedzieć o czym naprawdę rozmawiałeś z trupem Marlowe spojrzał elfowi prosto w oczy. Postąpił o krok i ich twarze prawie się zetknęły.
- Mam trzysta lat, należę do jednego z najstarszych teherańskich rodów, gdyby tylko chciał jednym skinieniem palca złamałbym ci kark – elf mówił spokojnie bez cienia emocji w głosie.
- Ale tego nie zrobisz. Dom nie udzieli ci poparcia. Podpadłeś i z twojej dawnej sławy zostało jedynie to – Poszukiwacz odwrócił się i szarpnął za wiszącą z tyłu zasłonę. Materiał pękł i spadł na ziemię wzniecając tuman kurzu – do środka wpadły promienie słońca.
- Zapłacisz za to – wysyczał mag.
- Zaczynasz tracić równowagę. Rozczarowałeś mnie. Tylko kilka zdań? Kilka złośliwości i jedna podarta zasłona? Tylko tyle. Bardzo niewiele jak na Mam-Trzysta-Lat-I-Jedwabne-Majtki. Ale wracając do tematu – o czym rozmawiałeś z Urlukiem?
- O dawnych czasach.
- Konkretniej!
- O wojnie w Barsawii.
- Proszę, proszę – szczegół którego zapomniałeś wyjawić Ezziemu. Zamieniem się w słuch.
Mag nie wytrzymał spojrzenia Poszukiwacza. Cofnął się o kilka kroków, oparł ręką o koniec balustrady i patrząc na drzwi powiedział:
- Urluk miał kochankę. Wtedy jeszcze w Vivane. Moja córkę. Próbowałem wybić jej to z głowy. Wszystko bym zrozumiał, ale ona? Moje światło, moja radość życia, moją piękność – mag pokręcił głową – z tym… z tym… z tym obrzydlistwem. Z tym nędznym orkiem! Jak on mógł ją tknąć! – uderzył rękę w drewniane oparcie, które zaskrzypiało niebezpiecznie.
- Zgaduję, że na tykaniu się nie skończyło – Marlowe zmrużył oczy. Miał dość tego domu, smrodu, zatęchłego powietrza i teherańskiej arystokracji – Zapewne w słoneczne letnie popołudnia gdy zmęczeni miłosnymi zapasami legli bez siły w łożu, śmiali się ze starego ojczulka. No cóż rozumiem, to mogło być irytujące. Sam pewnie miałeś na nią ochotę. Nie zaprzeczaj- wszyscy znamy wasze pomysły. Czystość krwi, rasa i takie tam. Podglądałeś ją podczas kąpieli, prawda?
W pierwszej chwili myślał, że przesadził. Stary arystokrata skurczył się jak kot przed atakiem, ale gdy Poszukiwacz Prawdy sięgnął do ukrytego za pazuchą sztyletu, elf opadł na ziemię i załkał żałośnie.
- Nic nie rozumiesz… Nic… Widzisz tylko cielesność głupcze! Kochałem jej duszę! Jej piękny, czysty Wzorzec! Jesteś to wstanie pojąć robaku? Jesteś w stanie?! Kochałeś tak kiedyś? – to krzyczał to szeptał starzec – Wszystko byłoby dobrze gdyby nie on! A potem wybuchła wojna! Głupcy, barbarzyńcy! Czemuście podnieśli rękę na imperium? Dlaczego?! Gdy doszła nas wieść, że okręt Urluka rozbił się w Barsawii… moja córka… moje słoneczko… zabiła się! Rozumiesz robaku? Pojmujesz to? Zabiła się z powodu tego śmiecia! Tak która mogła być naprawdę kimś! A potem… potem kiedy wydawało mi się, że wszystko już skończone, pojawił się on! Przeżył! Przeżył cały i zdrów! Powrócił! Chociaż nienawidziłem go z całego serca, chociaż chciałem zadusić własnymi rękoma, patrzeć jak życie gaśnie w jego oczach… nie potrafiłem.
Opadł zupełnie na podłogę. Łkanie przeszło w szloch. Elf uniósł twarz – była naprawdę straszna. Wykrzywiona grymasem złości, mokra od łez i brudna od wszędobylskiego kurzu – przypominała raczej upiorną maskę niż oblicze żywego Dawcy Imion.
- Nie umiałem go zabić, chociaż chciałem. Na Pasje! Jak bardzo chciałem to zrobić! Ale pierwszego dnia… gdy do niego przyszedłem, pojąłem że moja córka go kochała. Ciało odmówiło mi posłuszeństwa, nie umiałem zbrukać czegoś co pokochała ponad życie. Chociaż był mi obrzydliwy, godzien największej pogardy, raz w tygodniu odwiedzałem go i wspomniałem moje słońce. Chyba do końca myślał, że jestem tylko sympatycznym staruszkiem. Gdyby wiedział, gdyby tylko wiedział, nigdy nie zaprosiłby mnie do swojego domu. A teraz wyjdź! Wiesz już wszystko psie! Możesz mnie aresztować, nie dbam o to! Nic już się nie liczy, rozumiesz? Nic! – krzyczał mag gdy t’skrang ruszył w stronę wyjścia.
- Żegnam – Marlowe skłonił się służącemu.
- Proszę spocząć, pan zejdzie w miarę możliwości! – odpowiedział tamten.
Poszukiwacz nie uśmiechnął się. W ustach nadal czuł smak kurzu.

***
Następnego dnia zerwał się z hamaka niedługo po tym jak zaczęło świtać. Ktoś stał w drzwiach pokoju. Marlowe chwycił leżący pod poduszką sztylet i wtedy tajemniczy gość powiedział:
- Najmocniej przepraszam, że naruszam pański spokój ale...
"Karczmarz?" T'skrang przetarł oczy jedną ręką w drugiej nadal ściskając sztylet.
- ...pan Barkas czeka.
- Przyszedł tutaj? - jaszczur w jednej chwili zeskoczył z hamaka.
- Ależ skąd! Przysłał lektykę.
- To w takim razie jeszcze sobie poczeka - Marlowe przeciągnął się leniwie - Przynieś śniadanie do pokoju.
- Ale pan Barkas... - zaczął karczmarz.
- Poczeka - dokończył Marlowe.
"Dlaczego tak bardzo zależy mu na spotkaniu? Może chce się oczyścić z zarzutów?" Zastanawiał się Poszukiwacz powoli przełykając suszoną rybę i popijając źródlaną wodą. "Tyle, że to nie ma nic wspólnego z jego winą". Westchnął i odstawił pusty kubek. W drzwiach karczmy stało dwóch ubranych w szare tuniki ludzi. Idealne postawy, twarze pozbawione emocji - niemal maszyny, a nie Dawcy Imion. Wzdrygnął się, wspominając wczorajsze spotkanie.
Gdy lektyka po niemal godzinnej podróży zatrzymała się na jednej z przedmiejskich dzielnic Marlowe nie mógł wyjść z podziwu. Barkas niewątpliwie cieszył się poparciem swego domu. Przepiękny pałac był zaprzeczeniem tego co reprezentowała sobą Thera. Chociaż ogromny to prosty i pozbawiony ornamentów. Długie białe kolumny podpierały trójkątny dach. Wewnątrz krył się budynek mieszkalny - trzypiętrowy, skrojony z białego marmuru prostopadłościan aż bił Wzorcem po oczach. Wszystko idealnie symetryczne, utylitarne, ale też uspokające harmonią i spokojem. Służący bez słowa zaprowadzili go do środka. Przeszli przez długi hall, klatkę schodową i dotarli na pierwsze piętro. Tam jeden z niewolników otworzył drzwi i ręką wskazał wejście:
- Pan czeka - powiedział.
Marlowe wszedł do środka. Przy ciężkim kamiennym stole stał obsydianin. Ciało okrył szarą tuniką, która wręcz zlewała się z jego skórą tej samej barwy. Czarne oczy - dwa węgielki skierował na gościa.
- Spóźnił się pan - powiedział z wyraźnym wyrzutem - To niegrzeczne.
T'skrang już chciał rzucić jakąś złośliwą uwagę, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Tu trzeba będzie przyjąć zupełnie inną taktykę.
- Proszę o wybaczenie, jednak w kraju z którego pochodzę, nie wychodzi się z domu przed spożyciem śniadania - powiedział grzecznie lecz stanowczo.
Barkas milczał chwilę nim już pozbawionym emocji głosem stwierdził:
- W takim razie to ja proszę o wybaczenie. Nie studiowałem dostatecznie długo zwyczajów Barsawii, mógł mi zatem umknąć ten zwyczaj. Mam nadzieję, że nie żywi pan urazy? Nie chciałbym, żeby zaciążył na naszej współpracy.
- Współpracy?
- Tak, to złe słowo - potaknął Barkas - W końcu to tylko pan pracuje. Lubię jednak jego brzmienie. Dodatkowo to ja umożliwiłem panu pobyt na Wyspie, więc można powiedzieć że jestem pańskim pracodawcą.
- Nie można tak powiedzieć - żachnął się jaszczur.
- Proszę się nie gniewać, to tylko moje językowe gierki. Niech pan nie bierze ich na serio. Zapraszam do stołu - obiecuję odpowiedzieć na wszystkie pytania.
Marlowe nie zrobił jednak ani kroku do przodu.
- Czy coś się stało? Nie odpowiada panu ten pokój? Możemy przenieść się do większego - zapytał obsydianin.
- Jest idealny - zaoponował t'skrang - Zbyt idealny.
- Proszę kontynuować, to ciekawe - zachęcił go Barkas.
- Widzi pan pozwolił sobie zbadać jego Wzorzec i muszę przyznać, że czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Dobór barw, magicznych przedmiotów - t'skrang wskazał na znajdujące się pod ścianą półki, na których zgromadzono dzieła sztuki, książki, broń i myśliwskie trofea - sprzętów domowych tworzy idealną wręcz harmonię. Nie chciałbym jej zbrukać.
Po raz pierwszy od początku rozmowy Barkas okazał emocje. Jego pociągła, szara, poznaczona bruzdami twarz rozciągnęła się z w szczerym uśmiechu:
- Widzę, że nie myliłem się co pańskiego talentu. Cóż, będę jednak nalegał aby towarzyszył mi pan podczas śniadania. Wzorzec nie powinien ucierpieć. Będzie mnie pan miał na talerzu.
Marlowe skinął głową i powoli ruszył do stołu. Usiadł na zimny krześle i spojrzał na gospodarza. Nie nosił on tak charakterystycznych dla swej rasy ozdób ani nie szpecił ciała tataużami. Można powiedzieć, że był zwyczajny. Dodatkowo jego przekonanie o własnej wyższości było zupełnie inne niż u większości Theran. Pozbawione pychy, która nakazywała przy każdej możliwej okazji potwierdzać przed samym sobą, swój geniusz. O nie, Barrkas był inny - dla niego zdanie innych nie liczyło się. On po prostu wiedział, że jest mądrzejszy od prawie każdego Theranina. Teraz właśnie z uśmiechem na ustach odkrywał nakryte półmiski ustawiając przed Marlowem mięsiwo, warzywa i deser.
- Zacznijmy od dania głównego. Może nieco pana zaskoczę, ale zaręczam że ludy kitajskie spożywają takie mięso na co dzień. Sposób przyrządzania doprowadziły do perfekcji.
- Cóż to takiego?
- Szczur. Wyjątkowo wredny okaz, proszę więc go nie żałować.
Marlowe należał do tych t'skrangów, które choć przywiązane do rodzimej kuchni, uwielbiały wprost próbować nowych rzeczy. Już miał wyciągnąć rękę po podany mu talerzyk, ale poczuł jak magia burzy się w jego żyłach.
- Pan wybaczy - westchnął - ale jestem już po śniadaniu. Jeśli to możliwe poprzestanę na deserze i winie.
Obsydianin wyprostował się. Spojrzał z góry na siedzącego t'skrang. Wyglądał teraz jak posąg - stary i pozbawiony jakichkolwiek uczuć.
- Rani pan moje serce - powiedział zimno.
- Nie sądzi pan, że byłoby to niczym świętokradztwo spożywać taki posiłek z pełnym żołądkiem? - zapytał jaszczur.
Obsydianin roześmiał się.
- Umie pan podejść rozmówcę. Imponuje mi to. Cóż, w takim razie proszę oto ughylar therański i wino jeszcze z czasów Pogromu - przesunął w stronę Marlowe'a kielich i unoszący się w powietrzu słodki przysmak. Jaszczur delikatnie ujął srebrną łyżeczkę i rozpoczął spożywanie słodkości. W tym czasie Barkas odkroił kawałek mięsa i na niewielkim widelczyku uniósł je do światła. Jaszczur który właśnie przełykał kawałek deseru powiedział:
- Z całym szacunkiem dla pańskiego kucharza, ale nie sądzi pan że ughylar smakowałby tak samo gdyby nie latał? Po co tak marnować magię?
- Szczur czeka - obsydianin właśnie przełknął pierwszy kęs - To prosty przepis. Zresztą nie mam kucharza, sam gotuję. Wykorzystałem tylko czyste mięso, bez tkanki tłuszczowej i narządów wewnętrznych. Nieco zmodyfikowałem kitajski przepis, żeby nie powiedzieć że zupełnie go zmieniłem. Z oryginału pozostał jedynie zestaw trzydziestu ziół. Dodałem jeszcze śmietany i tych niewielkich żółtych grzybów rosnących w Barsawii. Jak je nazywacie?
- Kurki.
Barkas roześmiał się.
- Doprawdy przednie. Ale macie tu rację, to zupełnie wystarczająca nazwa. My Theranie mówimy na nie Cantharellus. Zupełnie niepotrzebnie. Zbyt długie słowo.
- O czym rozmawiał pan z Urlukiem? - zapytał nagle Marlowe.
Barkas odpowiedział bez cienia emocji w głosie.
- O pieniądzach. Spłaciłem pewien stary dług.
- Ma pan na to jakiś dowód?
- Owszem, denat wystawił mi pokwitowanie - Barkas właśnie zabierał się za drugą część pieczeni - pokazałem je śledczym, ale mogę pokazać i panu.
- Nie trzeba - Marlowe sięgnął po wino - W jakim nastroju był... jest pyszne!
Barkas uśmiechnął się mile połechtany.
- Kupiłem od jednego ze zbankrutowanych kupców. Tą beczułką spłacił długi. Za następną kupił sobie dom. Miał szczęście, że jego dziadek w trudnych czasach Pogromu myślał o tak przyziemnych sprawach. Ale pytał pan przecież o nastrój naszego zmarłego. Był przestraszony. To dało się wyczuć.
Marlowe spojrzał uważnie na Barkasa.
- Przyznam szczerze, że nie zabawiłem długo. Urluk był myślami gdzieś indziej. Zbywał mnie, ale widziałem że coś go trapi. Podchodził do okna jakby... jakby...
- Kogoś oczekiwał?
- Raczej czegoś się obawiał. Drżały mu ręce. Widać było, że nie spał dobrze.
- Wie pan o co mogło chodzić?
- Nie. Nie byliśmy przyjaciółmi. Robiliśmy razem interesy. To wszystko.
- Jakiego rodzaju interesy? - zainteresował się t'skrang.
- Kupowałem dzieła sztuki. Urluk znał wielu Dawców Imion w Vivane i wielu w Barsawii. Miał kontakty, a ja za nie płaciłem. Nic szczególnie nielegalnego.
Marlowe pokiwał głową. Historia trzymała się kupy. Trzeba będzie tylko sprawdzić co ostatnio ściągnął Barkas i pewnie wykreślić go z listy podejrzanych. W milczeniu pili wino lustrując się nawzajem ciekawskimi spojrzeniami. Wreszcie Marlowe odstawił puchar i powiedział:
- Pan wybaczy, ale będę musiał się już zbierać. Zaspokoiłem moją ciekawość.
Barkas skinął głową i uśmiechnął.
- Do zobaczenia - dodał.
Marlowe ruszył do drzwi, ale tuż przed wyjściem zatrzymał się. Coś mu przyszło do głowy.
- Jeszcze jedno...
- Tak?
- Słyszał pan o zaginionym śledczym? Tym, który rozmawiał z panem? Kiedy widział go pan po raz ostatni?
Uśmiech zgasł na twarzy obsydianina. Marlowe poczuł jak w pokoju robi się zimno. Barkas wstał.
- Taaaak. Powiem panu jedno. Kiedy widziałem go po raz ostatni stał dokładnie w tym miejscu co pan teraz.
Marlowe zrozumiał, że z wykreślaniem Barkasa z listy podejrzanych, trochę się pośpieszył.

Offline

 

#2 2016-12-19 21:27:33

Mistrz Gry

Administrator

Zarejestrowany: 2011-01-17
Posty: 7419
Punktów :   20 

Re: Świąteczna niespodzianka - Veritas Therae

***
Kolejne śniadanie jadł powoli rozkoszując się każdym kęsem pokrojonego w równe kostki sera. Po trzeciej sięgał po leżącą obok spryskaną sokiem z cytryn i obsypaną jakąś nieznaną przyprawą rybę. Pieczywo odsunął od siebie – nie chciał niszczyć smaku tego co większość Barsawian uznałoby za zwykły dodatek do chleba. Dziś Marlowe zamierzał skupić się właśnie na dodatkach. I tylko nimi zadowalać podniebienie. Gdy zakończył posiłek rzucił okiem na akta. Dziś miał spotkanie z Verleną Iluzjonistką z domu Jotym. Jedyną kobietą i do tego przedstawicielką rasy t’skrangów. Wychodząc z karczmy Marlowe doszedł do wniosku, że najlepiej dla śledztwa byłoby gdyby Verlena była stara i brzydka. Godzinę później zrozumiał, że były to płonne nadzieje.

***
- Nad czym pan tak myśli, panie Marlowe – zapytała arystokratka zrzucając z ramion płaszcz. W chwili gdy Poszukiwacz stanął przed domem Iluzjonistki ta właśnie wracała z jakiegoś spotkania. Nie używała lektyki, przyszła piechotą. Zatrzymała się przed bramą przestronnego szerokiego domostwa i zmierzyła jaszczura przenikliwym spojrzeniem. Marlowe od razu wiedział, że ma do czynienia z właścicielką posesji. Długa szata, która opadała do samej, mieniła się kolorami tęczy i licznymi kształtami, które przechodziły jedne w drugie. Raz widać było motywy roślinne, innym razem zwierzęce, te zaś po chwili przybierały wizerunki Dawców Imion. Wszystkie wręcz krzyczały o dyscyplinie t’skrangijki. Ta po wymianie uprzejmości zaprosiła Poszukiwacza do środka. Jednak po przekroczeniu bramy i odprawieniu odźwiernych skręcił w lewo do niewielkiej położnej w ogrodzie. Weszła do środka wyprzedzając Marlowe i na chwilę tarasując mu drogę.
- Nad czym pan tak myśli, panie Marlowe? – zapytała zrzucając z ramion płaszcz. Zręcznym acz gwałtownym ruchem zwinęła płaszcz i rzuciła go przed siebie. Tkanin uderzyła w ścianę i zaczęła zsuwać się na położoną niżej półkę. Byłaby spadła na ziemię gdyby nie jakaś figurka na której zawiesił się materiał. Odwróciła się nie czekając na odpowiedź. Jej spodni strój zdecydowanie więcej odkrywał niż zakrywał. W Barsawii zostałby uznany za wyjątkowo wyuzdany – nawet przez frywolne t’skrangi.
„Na Pasje gdzie i co ona robiła tak ubrana?” przeszło Marlowowi przez głowę.
- Nad pytaniem, które muszę pani zadać?
Kobieta usiadła na zawieszonym w altanie hamaku:
- Ach – westchnęła przeciągając się zalotnie – tylko praca i praca co?
- Takie życie – westchnął t’skrang i rozejrzał się po altanie. Poza hamakiem nie zauważył żadnego miejsca, na którym mógłby spocząć.
- A zatem co to za pytanie? – zapytała i klasnęła dwukrotnie na służących.
Marlowe przyjrzał się rozmówczyni. Z całą pewnością była Iluzjonistką, ale musiała również parać się mało znaną dyscypliną Uwodzicielki. Jej mało wysublimowane zachowanie nie miał wbrew pozorom ani krzty wulgarności. Proste sygnały jakie zdążyła ku niemu wysłać powinien zbyć gniewem i uznać za chęć ukrycia prawdy. On jednak poczuł wzrastającą do Verleny sympatię. Potrząsnął głową jakby chciał zrzucić z siebie zły urok, ale uroda i wdzięk kobiety nie pomogły mu ani odrobinę. Verlena wyciągnęła głowę jakby chciała zerknąć ponad ramieniem Marlowe. Poszukiwacz zobacz, że łuska na jej szyi mieni się jak przed chwilą zrzucony płaszcz. Opuścił wzrok niżej. Tak samo było na ramionach, plecach i nogach kobiety. Albo t’skrangijka wplotła w swój Wzorzec jakieś zaklęcie albo wyróżniała się piękną wielobarwną skórą.
- Zapomniał pan języka w gębie? – rzuciła zmieniając ton. Marlowe poczuł się jak skarcony uczniak.
- Nic z tych rzeczy. Zastanawiam się tylko co tak piękna kobieta jak pani robiła u takiego gbura jakim był Urluk.
Verlena zachichotała.
- Mężczyźni… Wszyscy jesteście tacy sami.
- Nie przeczę – Marlowe uśmiechnął się – Ale to nie była odpowiedź na moje pytanie.
- Proszę schylić głowę.
- Co….? – Poszukiwacz wyczuł jakiś ruch za plecami. Bez namysłu padł na ziemię i sięgnął po sztylet. Zatrzymał rękę w pół drogi słysząc śmiech kobiety.
- To tylko butelka wina, a pan pada mi do stóp – wskazała na wiszące w powietrzu naczynie – przyzwałam ją przed chwilą. To bardzo proste zaklęcie, a do tego pozwala oszczędzić na służbie.
Marlowe wstał i sięgnął po wino. Arystokratka wskazała dwa kieliszki stojące po drugiej stronie pomieszczenie.
- Proszę mi nalać do pełna – poprosiła – Sobie również. Może pan usiąść obok mnie.
Tym razem nie użyła magii. Wypowiedziała suche pozbawione uczucia zdania.
„Nudzi się i najwyraźniej próbuje mnie pozbyć” pomyślał Marlowe podchodząc do kieliszków „Zapewne ma mnie za niepanującego nad instynktem młodzieńca”.
- Podoba mi się pan – kontynuowała t’skrangijka. Sucho i bezbarwnie jakby powtarzała utarty rytuał potwierdzając domysły Marlowe’a.
- Gdyby nie sympatia jaką do pani czuję, powiedziałbym że chce pani coś przede mną ukryć – Marlowe postanowił grać w jej grę.
- Dlaczego pan tak myśli?
- Nadal nie uzyskałem odpowiedzi.
- Ach – westchnienie było sztuczne i wymuszone – Urluk. Tak, tak musiałam go odwiedzić. Jestem głosicielką Astendar. Tutaj na Therze, Astendar jest czczona przez dość dobrze zorganizowaną grupę Dawców Imion. Opiekujemy się dużą świątynią, ale cały czas pozyskujemy nowych wyznawców. Wysłano mnie abym spróbował pozyskać dla naszej sprawy Urluka.
Kłamstwo było tak idiotyczne, że Marlowe nie wierzył w to co słyszy. T’skrangijka musiała brać go za skończonego idiotę. Urluk głosicielem Astendar? Nigdy. Chyba, że kult potrzebował orka z jakiegoś innego powodu.
- Ten jednak okazał się nieprzejednany, prawda?
- Niestety – westchnęła Verlena – nie wiedział czym jest piękno i radość. Poniosłam sromotną klęskę. Co pan tak długo robi z tym winem, proszę tu przyjść.
„Jakieś to prostackie” pomyślał t’skrang „Pewnie zamieni jeszcze dwa zdania i zrzuci z siebie te resztki ubrań”. Pomylił się. Verlena rozebrała się chwilę po opróżnieniu kieliszka.

***

T’skrangi potrafią spółkować nawet cały dzień. Czasem jednak gdy bardzo się im śpieszy albo akt seksualny pozbawiony jest uczucia ograniczają się do kilku godzin. Było dopiero po południu gdy Marlowe podniósł się z hamaka i spojrzał na śpiącą Verlenę. Magia Iluzjonistki szczelnie otaczała śpiącą i t’skrangijka wyglądała tak świeżo i ponętnie jak rankiem. Poszukiwacz poczuł ciężar w żołądku na myśl o tym co za chwilę będzie musiał zrobić. Naciągnął na siebie zrzucone w pośpiechu ubranie i wbrew sobie mocno chwycił kobietę za ramię.
- Coooo… - westchnęła przebudzona – Ty… jeszcze tutaj…? Dostałeś co chciałeś – warknęła zirytowana.
- Dziwka – rzucił sucho Marlowe.
Sen natychmiast umknął z twarzy Verleny. Na jego miejscu pojawiła się wściekłość.
- Co powiedziałeś robaku? – wysyczała.
- Pomyliłem się – wzruszył ramionami Poszukiwacz – Dziwka wzięłaby pieniądze.
- Jak śmiesz…
- Milcz – przerwał jej Marlowe – i nie próbuj wzywać służby, albo przerysuję ci tę piękną buziuchnę. Nie okłamuje się Poszukiwaczy.
Chwycił leżący na półce płaszcz i pociągnął go do siebie. Materiał stawiał opór tylko przez chwilę. Pękł w środku w miejscu w którym zahaczył o figurkę.
- Coś ty zrobił! To było warte… - Verlena złapała się za głowę, jej piersi podskoczyły do góry jakby chciały zobaczyć dzieło zniszczenia.
Marlowe z triumfem w oku spojrzał na figurkę i poczuł jak zimny pot występuje mu na czoło.
- Astendar… - wydukał widząc kamienną postać kobiety, której nogi skrywał płomień.
- A czego się spodziewałeś głupcze? – Iluzjonistka prawie krzyczała.
Być może gdyby na jego miejscu znalazł się zwykły śledczy pewnie wycofałby się z altany, modląc do Pasji o to aby podarty płaszcz nie zniszczył mu kariery. Ale nie Marlowe.
- Dość dużo emocji jak na płaszcz z tak słabego materiału – powiedział ciągle patrząc na kamienną Astendar.
- Służba! – krzyknęła Verlena.
Marlowe nie ruszył się ani o krok. Patrzył w uparcie w posążek Pasji. Nagle poczuł, że coś zaczyna się zmieniać. Kształty Astendar poszerzyły się, postać nieco się przygrabiła, jej głowa zaczęła się rozrastać. Zaklęcie Iluzji odpadało wątek po wątku.
- Tania sztuczka, ale na przygotowanie miałaś tylko kilka sekund. Podziwiam – powiedział uśmiechając się.
Verlena zaczęła coś szeptać.
- Nie radzę – powiedział spokojnie nawet nie sięgając po sztylet – Śledczy wiedzą gdzie jestem.
Iluzjonistka skrzywiła się.
- Co zamierzasz zrobić? Kult Rashomona nie jest przecież zabroniony na Therze.
- Raggoka. Nie cieszy się jednak sympatią Gubernatora – Marlowe rozłożył ręce – Brakuje wam pieniędzy. Pewnie ktoś z waszej małej sekty zadłużył się u Urluka. Wysłali cię, żeby uwiodła orka i skasowała dług. Ale on odtrącił twoje zaloty.
- Mylisz się – uśmiechnęła się chłodno Iluzjonistka – nawet nie próbowałam sięgnąć po magię. Urluk oddał weksle niemal jeszcze w drzwiach. Nie chciał nic w zamian. Jeśli chcesz mogę je zaraz przynieść.
- Nie trzeba, pokażesz je śledczym.
- Jestem aresztowana?
- Skądże. Wspomnę o wekslach w raporcie, a ten wścibski elf zapewne zaraz tu kogoś przyśle. Zastanawia mnie tylko jedno. Dlaczego chciałaś ukryć figurkę skoro kult Raggoka nie jest tu zabroniony.
- Wiem skąd pochodzisz i wiem co myślicie o Rashomonie…
- O Raggoku.
- Nie chciałam ryzykować zbędnych pytań. Jak zauważyłeś Gubernator nie przepada za naszą Pasją. Barsawia także.
Marlowe patrzył jej w oczy i czuł jak ogarnia go smutek. Wszystko wskazywało na to, że teraz Verlena mówiła prawdę.

***

Wieczorem wyszedł na spacer. Ruszył w stronę centrum, ale szybko poczuł że to nie był najlepszy pomysł. Thera bawiła się na całego. Ulice rozświetlone magicznymi latarniami, wypełnione rozkrzyczanym barwnym tłumem, dziwacznymi lektykami i pojazdami to nie było dobre miejsce do rozmyślania nad sprawą morderstwa. Właśnie mijał jakąś ekskluzywną gospodę z której wysypała się gromada Dawców Imion. Próbował ich ominąć, ale grupa wpadła na niego całym impetem. Jakaś elfka, tak pijana że ledwie stałą na nogach chwyciła go za poły płaszcza i zaczęła szeptać:
- Kkkkocchhhanyyy cośśśśs ty thaki….
Usiłował ją odciągnąć niski grubawy człowiek. Szarpał za koniec szaty i krzyczał:
- Elzi, elzi no chodź kurwa no! Obiecała no! No Elzi!
Naraz przeniósł wzrok na Marlowe’a. Twarz mu stężała, oczy zatopione w okrągłej buzi omal nie wyszły z orbit. Sięgnął za pas i wyszarpnął sztylet. Towarzysze rozbiegli się dookoła krzycząc.
- Zostaw ją chuju! – darł się człowieczek – Ona jest moja!
Marlowe nie czekał na rozwój sytuacji. Spokojnie odsunął kobietę i ukłonił się mężczyźnie. Ten uśmiechnął się triumfująco, a wtedy na jego szczękę spadła pięść Poszukiwacza. Marlowe nie czekał na reakcję uderzonego. Złapał go za nadgarstek i przekręcił jak tylko umiał najmocniej. Rozległo się chrupnięcie i mężczyzna upadł na ziemię. Marlowe uskoczył w bok i ruszył biegiem przed siebie.
- Ratunnnnkuuuu gwałcąąąąąą! – krzyczała za nim pijana elfka.
T’skrang gnał przed siebie mijając kolejne ulice. Wskoczył za kolejny róg i zatrzymał się. Przez chwilę nasłuchiwał, ale wszystko wskazywał na to że nikt go nie gonił. Rozejrzał się dookoła i zamarł. Z pięknego, jasnego i pełnego życia dystryktu trafił w jakieś ruiny. Kamienica za jaką się schował nie była zamieszkana. Jej najwyższe piętra runęły jakiś czas tarasują niewielką uliczkę. Z nieznanych t’skrangowi powodów nikt nie inwestował w tę okolicę i pobliskie domostwa również nie przedstawiały się najlepiej. Albo były zupełnie opuszczone albo światło dało się dostrzec tylko z pojedynczych mieszkań. Marlowe poczuł się nieswojo. Mocniej zacisnął rękę na rękojeści miecza i ruszył w stronę z której tutaj przybiegł. Ledwie jednak wychynął zza rogu zobaczył na środku ulicy jakąś ciemną postać. Kimkolwiek był ten osobnik najwyraźniej czekał na Marlowe’a. Gdy tylko zobaczył t’skranga ruszył w jego stronę. Poszukiwacz cofnął się o krok i wyjął swój krótki sztylet. Przeciwnik ubrany w długą czarną szatę, która zakrywała mu twarz, przyśpieszył. Marlowe zamarkował cios, ale w tym samym momencie napastnik machnął ręką. T’skrang poczuł silne uderzenie w piersi i poleciał do tyłu rzucony porcją magicznej energii.  Usiłował się podnieść, ale wróg był już przy nim. Przebył dzielącą ich odległość w mgnieniu oka i skoczył Poszukiwaczowi na pierś. T’skrang usiłował zasłonić się sztyletem, ale tamten nic sobie nie robił z niewielkiego ostrza. Przygniótł rękę t’skranga kolanem i chwycił przeciwnika za gardło. Marlowe usiłował go z siebie zrzucić, ale tamten był wyjątkowo ciężki. T’skrang złapał za duszącą go rękę wolną dłoń, ale i to na niewiele się zdało. Ramię przeciwnika było jak z kamienia. Poszukiwacz tracił dech, wierzgał, charczał, ale jego wysiłek na niewiele się zdawał. W myślach już żegnał się ze światem, kiedy w ciemnościach za plecami napastnika coś się poruszyło, a opór zelżał. Marlowe odepchnął niedoszłego mordercą i chwytając zbawienne powietrze odczołgał się na bezpieczną odległość. Kątem oka widział jakiś ruch, słyszał krzyki i tępe uderzenia. Kiedy doszedł do siebie spojrzał w stronę gdzie przed chwilą omal nie stracił życia. Czterech nagich mężczyzn stało nad trupem w czarnym szacie. Piąty mężczyzna cofnął się o krok – trzymał w ręku pochodnię. Pozostali uzbrojeni byli w ciężkie kamienne młoty. Ich ciała pokrywały tatuaże. Magiczne wężowe sploty sięgały od łydek aż po szyje. Jeden z wybawicieli odezwał się do Marlowe’a:
- Nigdy cię tutaj nie było.
T’skrang tylko skinął głową. Zaskoczony zauważył, że jego wybawca na policzku piętno niewolnika. Tamten widząc wzrok t’skranga powiedział:
- To przeszłość. Dawne życie, które minęło. Myśmy teraz w cieniu Thery. Magowie widzą wiele, ale patrzą tylko na duże rzeczy. Nie dostrzegają ziarenek piasku. Te zaś ciśnięte w odpowiedniej chwili w napęd latającego okrętu powalą nawet Behemota. Jesteśmy ziarnkami piasku.
- Jestem waszym dłużnikiem – skłonił się Marlowe.
- To prawda. Upomnimy się o nasze. Ten człowiek – wskazał na trupa – wyszedł dziś z domu Quirmina.
Marlowe zadumał się. Chyba nie docenił starego elfa.

***

Następny poranek rozpoczęła zmiana pogody. Słońce jakby nie wstało. Ciężkie ołowiane chmury zakryły niego, a od strony Sardes zaczynał dąć silny wiatr. Fale nie były jeszcze wysokie ale wszystko wskazywało na to, że wieczorem może dojść do sztormu. Dlatego Marlowe zdziwił się, że kolejny podejrzany na miejsce spotkania wyznaczył Południową Promenadę. Miejsce z reguły często odwiedzane przez zakochane pary i hołdujących romantycznym uniesieniom Theran było teraz puste. Nie licząc jednego wędkarza, który obok Marlowe raz po raz zarzucał spławik. Marlowe wzdrygnął się – co jakiś czas wiatr niósł od strony morza tysiące drobinek wody. Wprawdzie magiczny płaszcz chronił przed wilgocią, ale głowę t’skrang miał już mokrą. Miał dosyć i chciał wracać do gospody. Tym bardziej, że zostawił niedojedzone śniadanie. A dziś kucharz zaszalał – przygotował dziwaczną wschodnią rybę przyprawioną tak ostro jak Marlowe nigdy chyba nie jadł. Co ciekawe ostre dodatki mimo, ze wymagały popicia, nie zabijały smaku potrawy! Najpewniej była w tym jakaś niska magia. Tymczasem arystokrata nie pojawiał się. Może zrezygnował? Ale dlaczego nie przysłał nikogo ze służby? Może to on jest winny i właśnie pakuje walizki?
Rozmyślania t’skranga przerwał jakiś hałas. W jednej z bocznych uliczek pojawiła się lektyka w czarnych barwach niesiona przez ubrane w ten sam kolor trolle. Ledwie t’skrang ją zobaczył, a wiatr uderzył z jeszcze większą siłą zalewając nadbrzeże całą ścianą wody. Poszukiwacz otrząsnął się i złorzecząc podbiegł do lektyki nie zwracając uwagi na gniewne pokrzykiwanie trolli.
- Ja do waszego pana – krzyknął i uchylił płótno.
Zdębiał. W środku zamiast pana Q’tik’aja siedziała niewielkich rozmiarów wietrzniaczka.
- Ratuuunkuuu!!!!!! – wrzasnęła patrząc na Marlowe’a z przerażeniem.
Nim Poszukiwacz zdołał zareagował jeden z trolli puścił lektykę i rzucił  na t’skranga wymachując pięściami. Marlowe uchylił się przed ciosem z lewej i z prawej strony. Zaczął cofać się w stronę nadbrzeża:
- To pomyłka! Byłem umówiony z panem Q’tik’aja! – próbował załagodzić sytuację. Troll jednak nie słuchał. Co gorsza dwóch jego kumpli zaczęło okrążać t’skranga z lewej i prawej strony. Sytuacja robił się coraz poważniejsza. Marlowe dotarł do promenady. Trolle z lewej i prawej strony skrócił dystans i… Jakaś postać wyrosła nagle pomiędzy t’skrangiem a trollami.
- Spokojnie. On ma rację. Był umówiony ze mną! – powiedział wędkarz, który cały czas łowił ryby obok tskranga.
Trolle popatrzyły na siebie i na przybysza.
- To co robił przy lektyce? – zapytał najwyższy ochroniarz.
- Nikt mu nie powiedział jakiej rasy jest ten z którym ma rozmawiać.
Trolle pokiwały głowami i odwróciwszy się ruszyły w stronę lektyki.
- Łap! – wędkarz rzucił Marlowowi jakiś duży przedmiot. T’skrang chwycił siatkę z kilkunastoma rybami.
- Co to ma znaczyć? – zapytał zaskoczony.
- Taki żarcik – powiedział wędkarz chowając swój sprzęt.
T’skrang wciągnął powietrze powstrzymując się przed jakąś złośliwą odpowiedzią. Jego rozmówca był kir’hari humanoidalnym kotem. Sięgał t’skrangowi do szyi, a jego ciało pokryte było krótką różnobarwną sierścią. Nie licząc biodrowej przepaski nie nosił ubrań. Zwinął żyłkę wraz z osprzętem i schował do torby jaką zarzucił na ramię. Wędkę przełożył na drugie ramię i ruszył przed siebie.
- Parę słów o sobie na początek. Nasza rasa jest bardzo czuła na swoim punkcie i zapewne dlatego pańscy przełożeni nie powzięli zamiaru wyraźnego wskazania do jakiej rasy przynależę.
„Jasne! Zapewne Ezzie postanowił nieco uprzykrzyć mi życie” pomyślał Marlowe.
- Jesteśmy kir’hari najstarsza i najzwinniejsza z ras – kontynuował arystokrata – Jest nas niewielu i nie tworzy żadnych zamkniętych społeczności. Mieszkamy między na Therze i na południowych rubieżach imperium. Tam wielu Dawców Imion traktuje nas niczym półbogów. Tak, tak… - krihari zaczął opowiadać o początkach swego rodu i sięgnął do czasów przed pogromowych. Marlowe przyjrzał mu się uważnie – kot był wysportowany, kilkakrotnie wykonywał wielkie susy omijając kałuże. Ktoś taki mógłby bez większego problemu zabić starszego orka gdyby tylko uderzył z zaskoczenia. Po co więc trucizna? Może właśnie dlatego żeby odsunąć od siebie podejrzenia?
Tymczasem minęli drugą przecznicę od portu i kotołak wszedł na teren niewielkiej rezydencji. Minął bramę i ruszył w stronę domostwa przypominającego niewielki zameczek. Drzwi otworzył majordomus – potężny człowiek o czarnej skórze. Kot rzucił mu ryby i powiedział:
- To na wieczór, teraz podaj wino.
- Gdzie mam je podać?
- Do pokoju dla gości – odpowiedział gospodarz i skręcił w lewo.
- O czym to ja? A tak historia mego rodu.
Weszli do przestronnego pomieszczenia. Marlowe zobaczył jakąś dziwną konstrukcję pod sufitem przypominającą system drabin i dziwnych zapadni.
- Moja rasa ma pewne przyzwyczajenia – powiedział kir’hari podążając za spojrzeniem t’skranga – ale usiądźmy przy stole. Tak jak to robią inni Dawcy.
Kolejne pół godziny spędzili na piciu wina i rozmowach o historii. Marlowe wiedział, że ma do czynienia z rozmówcą, który sam zdecyduje kiedy będzie gotowy do podjęcia tematu. Tak też się stało.
- Skoro mamy za sobą ten krótki wstęp, to teraz kolej na pana. Po co mnie pan odwiedził? Przecież powiedziałem już wszystko.
- Ale morderca nie został schwytany. Szukam więc czegoś co przegapili moi poprzednicy.
- Co przegapili… Ciekawe – zastanowił się kot.
- Odwiedził pan zabitego?
- To prawda. Rozmawialiśmy o interesach. Pytał o możliwość ściągnięcia antyków z południa. Szukał możliwości inwestycji.
- Tyle wiem z raportu. Czego mi pan nie mówi?
Kot przeciągnął łapą po wąsach przyglądając się uważnie rozmówcy.
- Szczegółów. Imion, nazw. Mam pewne kontakty na południu i nie ufam Cabini Istria.
- To zrozumiałe. Mieliście sfinansować wyprawę.
- Miałem to rozważyć. Przyznam szczerze, że byłaby to ciekawa oferta.
- Czy Urluk źle się czuł? – t’skrang nagle zmienił tor rozmowy, dolewając sobie przy okazji wina.
- Można tak powiedzieć. Był niespokojny. Bał się.
- Miałem na myśli dolegliwości ciała.
Kir’hari westchnął
- Niestety tutaj panu nie pomogę. Wydawał się zdrowy.
- A jednak jeszcze tego dnia znaleziono go martwego.
- Sprawdziliście kolejność wizyt?
- Tak. Niestety nie mamy trucizny.
- Czyli błądzicie w ciemnościach – kir’hari skrzywił się.
- Na to wychodzi. Myślałem, że pan mi pomoże.
Kot pokręcił głową:
- Pan nie rozumie. Nie czuję się dobrze tutaj – powiódł ręką dookoła – Tutaj w sensie na Therze. To nie mój świat, nie moje miejsce. Propozycja Urluka byłaby możliwością powrotu i wyrwania się.
- Jest pan przecież bogaty, to chyba nie problem wyjechać? – Marlowe czuł, że wiele się dziś nie dowie.
- Brakuje mi sensu. Jeśli pan rozumie.
T’skrang nie rozumiał nic ponad to, że nadal nie ma ani odrobiny tropu.

***

„Owsianka” pomyślał Marlowe patrząc na szarawą breję w swojej misce. Po tylu dniach przepysznych śniadań… owsianka. Zaskoczony podniósł wzrok.
- Owsianka – uśmiechnął się karczmarz – z bananami!
Marlowe pokręcił głową i wsadził łyżkę do ust. Owsianka smakowała zwyczajnie. Do tego była zimna. Nawet na Therze trafiała się zimna zupa mleczna.
Kilkadziesiąt ruchów łyżką później szedł przez opuszczone dzielnice Wielkiej Wyspy. Sztorm szalał przez całą noc, a wysiłki magów pogodowych zostały najwyraźniej skierowane na inny tor. Było ponuro, zimno i wilgotno. Całe szczęście kolejny podejrzany mieszkał w centrum wyspy na niewielkim osiedlu biedniejszej szlachty. Proste pojedyncze domki, brak mieszkań dla służby, brak własnych ogrodów, wspólny park – nic niezwykłego, ale zawsze coś. T’skrang skręcił pod wskazany adres i zapukał w drewniane drzwi. Te otworzyły się po kilku minutach i Poszukiwacz ujrzał przed sobą młodego orka w długiej szacie Uzdrowiciela.
- Nazywam się Marlowe i…
- Wiem po co przyszedłeś. Szukacie mordercy – odpowiedział głucho gospodarz. Głos miał poważny, niski zupełnie nie przystający do młodej twarzy.
- Tak. Czy w związku z tym mógłbym…
- Naturalnie – ork odwrócił się i gestem zaprosił t’skranga do środka. Przeszli przez krótki westybul i znaleźli się w niewielkiej zadaszonej sali.
- Niestety nie mam czym pana podjąć. Proszę więc zadać pytania i pozwolić mi pracować.
- Czym się pan zajmuje?
Na jedną chwilę ork jakby się ożywił.
- Teraz? Badam stare księgi…
- W ogóle.
Ork popadł w zwyczajne najwyraźniej dla niego odrętwienie.
- Niczym. Odziedziczyłem spory majątek.
- Słyszałem, że nie odziedziczył pan tylko odzyskał.
- To prawda. Odzyskałem to co odebrano mojemu rodowi.
- Za oszustwa i spisek.
Marlowe miał nadzieję, że sprowokuje rozmówcę ale ten tylko pokręcił głową.
- Therański sąd odwoławczy miał na ten temat inne zdanie.
- Jak to możliwe, że zezwolono złożyć skargę niewolnikowi.
- Niegdyś nie byłem niewolnikiem.
- Ale wtedy pan był. A jednak…
- To prawda – ork nadal zachowywał flegmatyczny spokój – wniosłem jednak pewne zasługi. Uratowałem okręt podczas bitwy z piratami.
Marlowe nadstawił uszu. O tym nie pisano w raporcie.
- W czasie, której bitwy?
- Tej w której dowodził Urluk.
- Morze Selestryńskie?
- Tak, tak – ork pokiwał głową nie wychodząc ze swojego zwyczajnego tonu – Urluk manewrował ostro i przypadkiem zapędził się nieco dalej niż powinien. Piraci na pokładzie, o mały włos nie przypłacił tego życiem i przegraną bitwą.
Marlowe oparł się plecami o ścianę. Zmacał sztylet.
- Zabawne panie Rredrek. Zabawne, że nie powiedział pan tego poprzedniemu śledczemu. Zapewne tamten pojawił się w zbyt dużej eskorcie. Teraz jednak poczuł się pan pewnie i niczym bohater nędznego poematu właśnie wyjawia mi pan swoją winą aby potem mnie zabić.
- Skąd ten pomysł? – ton miał chyba zdradzać zaskoczenie, ale ork tylko stał i patrzył na Poszukiwacza.
- Nachodził pan Urluka, żądając odszkodowania ujawnienia roli w bitwie. Ale Urluk odmawiał. I to dlatego go pan zabił.
- Nie – ork pokręcił głową – Urluk zgadzał się na to o co go prosiłem.
- Czyli?
- Na nazwiska arystokratów, którzy oddali mojego ojca pod sąd. Podał mi je wszystkie. Ja to tylko wykorzystałem.
- Zemsta?
- Wyrównanie rachunków.
Marlowe niewiele z tego rozumiał, ale wszystko wskazywało na to, że Urluk nie skłamał.
- A co z samopoczuciem gospodarza? Narzekał na coś kiedy już podał panu te nazwiska.
- Tak. Mówił, że boli go brzuch. Nie wiedziałem, że to otrucie.
Entuzjazm Marlowe’a zgasł tak szybko jak się pojawił. Truciznę mógł podać każdy, mogła zacząć działać dopiero wtedy, kiedy Rredrek wszedł do mieszkania. Marlowe zerknął na korytarz wyjściowy. Jego wzrok przykuł jakiś element wiszący nad wejściem. Olbrzymie niewolnicze kajdany.
- A to?
- Byłem nimi skuty. Patrzyłem na nie każdego dnia. Każdego dnia. I myślałem o tym co muszę zrobić. Przypominały mi o mojej zemście.
- Przypominały? Zanim dokonał jej pan na Urluku.
- Urluk mi pomógł. Przesłał moją skargę po bitwie, udzielił nazwisk i pozwolił na pełne wypełnienie zemsty. Tak to niezbyt ładnie, że nigdy nawet nie pomyślałem żeby mu się odwdzięczyć. Ale ze względu na to co się stało, to chyba niemożliwe.
- Teraz już tak.
Marlowe bardzo powoli ruszył w stronę wyjścia z głową pełną pytań bez odpowiedzi.

***

Pogoda nad Therą nie zmieniła się. Zimne, morskie powietrze otrzeźwiło t’skranga. Marlowe ruszył w stronę w karczmy. Przesłuchał już wszystkich i każdy mógł być winny. Quirmin mógł zabić orka i zemścić się za śmierć córki, Barkas nie miał wyraźnego motywu, ale to z nim związane było zniknięcie śledczego, tego Marlowe był pewien. Być może zatem istniało coś co Poszukiwacz pominął w swoich dociekaniach. Z drugiej strony kult Raggoka, w którym brała udział Verlena był niebezpieczny. Jeśli kultyści poczuli się w jakiś sposób zagrożeni mogli zabić Urluka. Fakt, że Thera patrzyła na kultystów przez palce nie miał tu znaczenia. Zostawał jeszcze dziwaczny kir’hari i Rredrek. Kot mógł pokłócić się z Urlukiem. Może ork wycofał się z planów wyprawy na południe, a kir’hari sięgnął po truciznę. I jeszcze Rredrek i jego dawne sprawy. Może umysł niewolnika pracował zupełnie inaczej. Tyle dni myślenia o zemście na okręcie dowodzonym przez Urluka, mogło sprawić że ork postrzegał rzeczywistość zupełnie inaczej niż inni. Zabić mógł więc każdy. Tym bardziej, że to dopiero ostatni ze świadków zeznał, że zabity źle się czuł. Marlowe rozejrzał się. Zupełnie przypadkiem trafił w okolice willi zabitego. A gdyby tak złożyć niezapowiedzianą wizytę sąsiadowi? Przecież to jego zeznania ułożyły postępowanie teherańskiego wymiaru sprawiedliwości. Marlowe gwałtowanie przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył w stronę niewielkiego murowanego domku. W otworze okiennym zobaczył jakiś ruch. Westchnął i pokręcił głową po czym wszedł do zapuszczonego ogrodu. Minął dwa krzaki, które niegdyś przycięto w jakieś fikuśne kształty ale teraz nie przypominały niczego ziemskiego. Podszedł do starych drzwi i zapukał dwa razy. Otworzyły się w tej samej sekundzie. Po drugiej stronie stał stary zgarbiony krasnolud. Miał na sobie wytarte, szare ubranie. Patrzył na Marlowe’a świdrującymi oczkami i uśmiechał się złośliwie.
- Pan przepraszam skąd?
- Cabini Istria – rzucił Marlowe bez namysłu.
Oczy krasnoluda stały się wielkie niczym spodki. Uśmiech zajął chyba połowę twarzy.
- Aleeeeeżżżżż proszę – krasnolud skłonił się tak nisko, ze brodą zamiótł podłogę – proszę, proszę. Tyle czekałem, tyle pisałem, tyle się nachodziłem i wreszcie, wreszcie – zatarł ręce.
Marlowe nieco zaskoczony wszedł do środka. Domowi bez wątpienia brakowało kobiecej ręki. Tu i ówdzie walałały się porozrzucane brudne statki, na podłodze zalegała gruba warstwa kurzu, a mysie bobki były dość dobrze widoczne w kątach. Krasnolud poprowadził t’skranga do pokoju gościnnego. Było tu ciemno, zasłony oddzielały przestrzeń od światła słonecznego. Krasnal zapalił niewielką świeczką i postawił przed t’skrangiem brudnawy kubek napełniając go winem. Gestem wskazał stary stołek.
- Przepraszam za to – wskazał na okno – Ale inaczej nie mogę. Patrzą.
- Patrzą? – Marlowe podniósł kubek do ust.
- Oni – uśmiechnął się krasnolud.
- Ach oni – jaszczur pociągnął łyk zaskakująco dobrego wina zaczynając rozumieć, że ma do czynienia z wariatem – Przyszedłem w sprawie…
- Wodociągów? – zapytał krasnolud.
- Niestety nie. W sprawie Urluka.
Entuzjazm krasnoluda zgasł natychmiast.
- Jak to się dzieje – powiedział twardo – że tyle piszę o truciźnie jaką spiskowcy sypią do wody każdego dnia i nikt nie reaguje, a kiedy umiera jakiś, jakiś, jakiś…
- Jakiś kto? – uśmiechnął się Marlowe.
Krasnolud skrzywił się jakby przełykał coś niesmacznego.
- Dlaczego nie reagujecie? Od tego zależą losy całego miasta!
Marlowe westchnął
- Przykro mi to nie mój departament.
- Cholerni biurokraci – rzucił pod nosem krasnal – proszę pytać i sobie iść.
Marlowe zastanowił się.
- Ten cały Urluk…Miał wrogów? – spytał.
- Oczywiście, że miał. Kawał drania i oszusta. Wyrósł na krwi to kto by go tam lubił – rzucił krasnolud.
- Jak to?
- Ano tak to. Zna pan kogoś kto uczciwie dorobił się na wojnie?
- Paru by się znalazło – Marlowe przewrócił oczami.
- Toś pan głupi. To niemożliwe. Z wojny wychodzą cało tylko ci co wie pan… szacher macher… tu trochę, tam trochę… tu wziąć, tu nie widzieć, tego się pozbyć. Urluk nie był inny. Musiał mieć kogoś na górze kto go krył.
Jaszczur poczuł, że traci czas.
- Jak pan sądzi, kto mógł go zabić?
Krasnolud zapatrzył się w przestrzeń.
- No ja to myślę, że Horror. Trzymał jakiegoś w piwnicy. Tak mówili. Ponoć przywiózł go z Barsawii tfu! Dzięki niemu nabył moc czytania w myślach. Obserwowałem jego mieszkanie pan wie ile tu się różnych schodziło?
- O właśnie – t’skrang poczuł, że złapał trop – w dniu jego śmierci kto odwiedził jego mieszkanie?
Krasnolud zaczął wymieniać. Niestety powtórzył dokładnie słowa, które zapisał poprzedni śledczy.
- I nikt więcej? Jest pan pewny? – dopytywał się jaszczur.
- Nikt więcej.
Marlowe opuścił ręce. Nic. Zupełnie nic.
- A pan? Bywał pan u starego Urluka? – spróbował jeszcze.
- No skąd! Przecież mówiłem, że trzymał w piwnicy Horrora.
Marlowe pokręcił głową i wstał od stołu. Pożegnał się grzecznie i ruszył do drzwi. Gospodarz odprowadził go na zewnątrz. Marlowe zrobił dwa kroki do przodu i poczuł, że zaczyna padać. Ruszył do przodu, ale wtedy usłyszał, że ktoś za nim biegnie. To krasnolud trzymał coś w ręku. Jaszczur zatrzymał się zainteresowany.
- Dam coś panu. Powinno to pana zainteresować, proszę tylko uważać komu pan to pokazuje – wcisnął jaszczurowi pomiętą kartkę po czym oddalił się rozglądając na boki.
Marlowe spojrzał na kartkę. TRUCIZNA W WODOCIĄGACH. SPISEK!!! PIJ TYLKO DESZCZÓWKĘ! Krzyczały do niego krzywe litery. T’skrang westchnął i poczuł jak deszcz zaczyna przybierać na sile.

***

Zmierzchało. Marlowe siedział w swoim pokoju i po raz kolejny przeglądał notatki. Zaczynało ogarniać go przerażenie. Sprawa najwyraźniej go przerosła i t’skrang rzucał się pomiędzy jednym a drugim zeznaniem starając się znaleźć w nich coś czego mógł się przytrzymać. Bezskutecznie. Winny mógł być każdy. Quirmin mógł się przełamać i jednak sprzątnąć Urluka, a potem nasłać zabójcę na Marlowe’a. To prawda. Ale winny mógł też być Barkas, przy którym zniknął śledczy. Czcicielka Raggoka? Na Pasje! W Barsawii od razu by ją aresztowano. Dawny niewolnik mógł skłamać na temat swej kariery na łodzi. Może Urluk poza elifimi dzierlatkami lubił jeszcze chłopaków? Kto wie? I jeszcze ten tajemniczy kotołak. Teoretycznie jego motyw był najsłabszy może więc właśnie dlatego był zabójcą? Udało mu się ukryć prawdziwy motyw, a teraz czeka tylko na okazję do wyjazdu. „Czemu byłem tak głupi?” wyrzucał sobie t’skrang. Po co ta durna duma i przeciąganie przesłuchań na kilka dnia. Co ja chciałem pokazać Ezziemu? Że jestem lepszy niż jego ludzi? Gówno prawda. Nic nie umiem. Nic…
Otrząsnął się. Jeszcze nie wszystko stracone. Zerknął na sam koniec protokołów Cabini Istria. „Wszyscy zatrzymani na pytanie: Czy zabiłeś Urluka? Odpowiedzieli negacją. Kamienie Prawdy potwierdziły ich zeznania”. T’skrang zamyślił się. Okazję do zabicia mieli wszyscy, powody też. Wszyscy odpowiedzieli poprawnie na zadane im pytanie albo przynajmniej wierzyli, że tak odpowiadają. A zatem… może pytanie zostało źle zadane? Może więc Urluk żyje? Nieee… Kamień Prawdy nie może o tym wiedzieć. Może zatem ktoś z podejrzanych podał mu truciznę przypadkiem? Ale to przecież nic nie zmienia. Gdy tylko gruchnęła wiadomość o śmierci taka osobna z pewnością dotarłaby do prawdy. Chyba, że faktycznie nie wie do tej pory, że na przykład na wekslach czy monetach ktoś jeszcze inny położył truciznę? Ale śledczy nie przegapiliby czegoś tak ewidentnego. Ehh… Marlowe pokręcił głową nic z tego, no nic z tego.
Przypomniał sobie miejsce zbrodni. Coś go wtedy zastanowiło. Jakiś szczegół, który uznał za mało znaczący. Tak! Ślad na piasku! Był szeroki i równy. Czołgający się Dawca Imion raczej nie zostawi czegoś taki równomiernego za sobą. Ktoś więc wrócił i ukrył swoje ślady? Albo ten krasnolud zna przeciwka? Marlowe zerknął w zeznania. Nic z tego też go przesłuchano. A gdyby ktokolwiek zawrócił to przecież krasnal by go zobaczył. Ponoć siedział w oknie cały dzień. Ale ten ślad był jakimś tropem. Ślad. Po co zabójca zamazał piasek za ofiarą? I jak dostał się do domu? Chyba, że Rredrek? Ale przecież Kamienie potwierdziły jego zeznania? A jeśli Kamienie się myliły? Tylko jak dowieść, że do tego doszło? Nie… To niemożliwe. Prawda musi być gdzieś tam – pomyślał t’skrang patrząc przez okno.

***
Te słowa dźwięczały mu w głowie kiedy się obudził. Pierwszą rzeczą na którą zwrócił uwagę była… szarość. Pokój, okno i widok za nim straciły swe dotychczasowe barwy. Niby wszystko było po staremu, ale kolory jakby przybladły. Marlowe postawił stopę na ziemi i poczuł jak oblewa go zimny pot! Magia! Cała jego magia odeszła! Przegrał, nie rozwiązał sprawy, termin upłynął, koniec, finito, do widzenia, adios! T’skrang opadł na łóżko. A więc to tak będzie wyglądał świat. Beznadziejny, wyprany z kolorów, szarawy. Takim widzą go zwykli Dawcy Imion. Przerażające. Cóż go czeka? Wróci do Barsawii? Osiądzie w Urupie i zapije się na śmierć. Przy dużej dozie szczęścia może dostanie jakąś robotę. Skończy w samotności i nikt nie będzie o nim pamiętał. A może będzie lepiej? Może nawet nie dojedzie do Urupy. Jakiś Horror albo drapieżnik zabije go po drodze do miasta. Tak, bo byłoby nawet dobre rozwiązanie – myślał t’skrang pakując swój podróżny worek. Powoli, powłócząc noga za nogą zszedł na dół. Śniadanie! Ostatnia therańska przyjemność – uśmiechnął się w duchu widząc, że dziś goście zajadają się świeżutką rybą. Podszedł do karczmarza i poprosił o stolik:
- Pan raczy żartować? – zdziwił się oberżysta.
- Nie?
- Chyba tak – uśmiechał się złośliwie karczmarz – dziś rano byli tu pana przyjaciele. Wycofali pieniążki za dzisiejszy dzień także te za śniadanie.
Marlowe schylił się do sakiewki. Zabrzęczało kilkanaście srebrników. Karczmarz popatrzył na niego ze dziwieniem:
- Pan wybaczy, ale za to mogę panu zaproponować jedynie kubek wody.
T’skrang poczuł jak uchodzi z niego powietrza. Zgarnął pieniądze i pokręcił głową.
- A i jeszcze jedno. Ma pan oddać wszystkie papiery.
Marlowe bez słowa wcisnął mu do ręki tubę wypełnioną zapiskami i zeznaniami. Wyszedł na zewnątrz i ruszył do portu. Nie patrzył na mijane budynki i Dawców Imion. Sunął nogą za nogą w milczeniu przeżuwając swą porażkę. Próbował jeszcze odtworzyć w myślach wszystko do czego doszedł, ale całość wydawała mu się tak skomplikowana, że odpuścił po kilku minutach. Ktoś go odepchnął i t’skrang poleciał na ścianę. Był już blisko portu mijała go właśnie fala przybyszów. Ich twarze zdawały się wyrażać wyższość i pogardę. Elfia arystokratka zanosiła się perlistym śmiechem, gruby obsydianin prężył mięśnie przed przelatującą wietzniaczką, czterech ludzi podrzucało do góry ozdobne sztylety. Wszyscy oni wydawali się cieszyć z porażki t’skranga. Wracaj do siebie śmieciu – mówiły ich oczy. W głowie jaszczura nie było jednak złości. Ruszył w stronę wejścia do portu. Wszedł do budki, w której siedział ten sam obsydianin co za ostatnim razem.
- Moje nazwisko Marlowe – powiedział cicho.
Obsydianina spojrzał na niego uważnie po czym zaczął studiować księgi.
- A tak! – powiedział tubalnym głosem – Lot opłacony przez… Taaaak. Wszystko się zgadza. To będzie… - obysdianin zerknął przez okno i na chwilę zawiesił głos. Jaszczur niechętnie spojrzał w tym samym kierunku. Po drodze prowadzącej do lądowiska kręcił się młody chłopak. Jaszczur już miał opuścić spojrzenie kiedy poczuł, że magią na krótką sekundę obudziła się w jego żyłach. Zaskoczony Marlowe rozejrzał się po pokoju, ale nikogo w nim nie dostrzegł.
- Chwila – rzucił do zaskoczonego obsydianin i wyszedł na zewnątrz. Powoli starając się nie spłoszyć chłopaka ruszył w jego stronę. Dzieciak jednak nie dał się zaskoczyć. Ledwie Marlowe zrobił dwa kroki do przodu chłopak odwrócił się i widząc nadchodzącego t’skranga, rzucił się do ucieczki. Poszukiwacz rozpoznał w nim młodego złodziejaszka, na rzecz którego stracił sakiewkę. Magia znowu zagrała mu w żyłach.
- Zaczekaj! – wrzasnął – Chcesz zarobić? – potrząsnął sakiewką.
Chłopiec zatrzymał się i powoli odwrócił.
- Jedno pytanie i sakiewka jest twoja.
Dzieciak skinął głową. Marlowe myślał usilnie czując, że ma ostatnią szansę na odzyskanie swojego życia. Jedno pytanie. Wóz albo przewóz.
- Co powiedziałeś mi kiedy spotkaliśmy się ostatnio?
Chłopak przypatrzył się t’skrangowi i wyciągnął wargi w złośliwym uśmiechu. Wskazał ręką na sakiewkę. Marlowe westchnął i rzucił mu pieniądze. Dzieciak złapał je w locie.
- Tu na Therze każdy kłamie! Therańska prawda głupku! – krzyknął i rzucił się do ucieczki.
Marlowe stał zrezygnowany. Therańska prawda. Veritas Therae. Na Therze każdy kłamie. Każdy kłamie. Kłamie. A jednak Kamienia Prawdy nie dają się okłamać. A co jeśli morderca okłamał nie kamienie a… Magia uderzyła w Malowe’a z całą siłą. Morderca jest na wolności! Trzeba powiadomić Srebrne Konklawe.
- Pański okręt… - zaczął obsydianin, który wyszedł z budki za niesfornym klientem.
- Zostaję u was na dłużej – wrzasnął Marlowe i pobiegł w stronę centrum.
Obsydianin westchnął i pokręcił głową z niezadowoleniem.

***
Młody elf zmaterializował się na samym środku Sali:
- Dzisiejszy raport poświęcony jest wysiłkom asenizacyjnym jakie podjęliśmy w dzielnicy niewolników. Pełny spis wszelkich prac będą mogli państwo przeczytać w archiwum po zakończeniu spotkania. Ja przedstawię jedynie krótki zarys – tu sięgnął po gruby plik kartek.
„Na Pasje!” westchnął Ezzathriel. Czekało go wyjątkowo nudne południe. Wcisnął się mocno w lewitujący fotel i zacisnął dłonie na oparciu. Do tego ten partacz z Barsawii. Zawiódł! Teraz Gubernator znów odda sprawę Ezzathrielowi, a przecież tu nic się nie da zrobić. Sprawdzili co mogli, dowody, świadków, przeszukali dom. Nic. Nawet kamienie prawdy nic nie powiedziały.
Służący pojawił się w powietrzu tuż obok elfa. Nachylił się obok fotela i wyszeptał:
- Na dole jest ktoś do pana.
- To jakiś żart? – żachnął się Ezzathriel – Przecież to spotkanie…
- Pan raczy wybaczyć, ale ten t’skrang obił dwóch strażników wykrzykując przy tym pańskie imię.
- Nie mam z tym nic wspólnego – odwrócił się elf widząc, że coraz więcej arystokratów zaczyna zerkać w ich stronę.
- On twierdz, że to pan zabił Urluka.
- Cooooo takiego? – wyrwało się elfowi na tyle głośno, że przemawiający urwał zaskoczony.
- Panie Ezzathriel… - zaczął, ale elf wstał i bez słowa udał się w róg Sali. Potem użył odwróconej lewitacji.

***
Dwóch trolli trzymało Marlowe’a za ręce, a ork z rozkwaszonym nosem podnosił z ziemi sporych rozmiarów buzdygna gdy Ezzathriel majestatycznie spłynął do sali.
- Ezzie! – krzyknął Marlowe – Wiedziałem, że na ciebie mogę liczyć.
Elf wyglądał niczym chmura gradowa
- Puśćcie go – zakomenderował, a strażnicy wykonali rozkaz w jednej chwili – Jak śmiałeś krzyczeć, ze to ja jestem winny – spytał chłodno.
Marlowe pojął, że to nie pora na żarty
- To był jedyny sposób żeby cię tu ściągnąć.
- Co… - Ezzathriel nie namyślając się zbyt wiele rozpoczął tkanie zaklęcia.
- Spokojnie – Marlowe uniósł ręce do góry – Wiem kto jest zabójcą! Popatrz jestem tutaj, moja magia nie odpłynęła.
Elf sondował przez chwilę magiczną przestrzeń.
- Tak to prawda – przyznał z oporem – Zamieniam się w słuch.
- Nic z tego – Poszukiwacz wysoko uniósł głowę – wezwij podejrzanych przejdą test kamieni raz jeszcze. Pomyliliście się.
- Nie kpij. To niemożliwe. Zresztą dlaczego miałbym…
- Jeśli się mylę i nie złapiemy zabójcy przyznam się do winy – wypalił Marlowe.
Ezzathriel uśmiechnął się wrednie:
- Umowa stoi!

***
- Ja protestuję! To mi uwłacza – krzyczała Verlena – Już raz przez to przechodziliśmy!
Poparły ją krzyki wszystkich podejrzanych, który zgromadzono w siedzibie Cabini Istria. Tylko Barkas siedział cicho i patrzył uważnie na Marlowe’a.
Ezzathriel uspokoił wszystkich ruchem dłoni
- To potrwa tylko chwilę – powiedział z taką mocą, że wszyscy usiedli – Proszę położyć ręce na kamieniach.
Arystokraci wykonali polecenie. Marlowe wystąpił o krok do przodu. Elf spojrzał na jaszczura ten zaś zapytał:
- Czy zabiłeś/zabiłaś szlachetnie urodzonego Urluka?
Verlana podniosła głowę i powiedziała dobitnie:
- Nie – kamień zaświecił się na zielono.
Rredrek patrzył na swoje stopy i wyszeptał:
- Nie – Kolor zielony.
Kotołak rzucał dookoła szybkie spojrzenia:
- Nie – Kolor zielony.
Quirmin patrzył na Marlowe’a tak jakby chciał go zabić wzrokiem:
- Nie – Kolor zielony.
Krasnolud trzęsąc się ze strachu niczym osika rzucił:
- Nie – Kolor zielony.
Wszyscy spojrzeli na Barkasa. Obsydianin wyprostował się uniósł rękę wysoko do góry. Potem uśmiechnął się od ucha do ucha i położył dłoń na kamieniu. Odczekał cholernie długą chwilę i powiedział:
- Nie – Kolor zielony.
Ezzathriel stanął jak wryty. Odwrócił się w stronę t’skranga i wysyczał:
- Ty… ty… kupo łajna…
Marlowe nie tracił rezonu. Uniósł palec do góry i powiedział:
- Chwileczkę. Jeszcze jedno pytanie i wszystko będzie jasne…

[Kto i dlaczego zabił? I jak Marlowe odkrył sprawcę?]
[Jeśli chcecie mi napisać, że istotny jest błąd w imieniu Urluka, który raz jest pisany jak Urluk a raz jako Ulruk to to nie jest odpowiedź, a jedynie literówka.]

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
GotLink.pl